Rok. W zasadzie ponad rok od kiedy pierwszy raz, świadomie, nieświadoma jednak jeszcze po co to robię, napisałam tu cokolwiek...
Po roku jestem... szokująco daleko, nieprawdopodobnie gdzie indziej, niezwykle inna. Trudno opisać tę drogę, która wciąż trwa. Trudno opisać ją słowami, bo to nie droga, a rollercoaster. Momentami to krew buchająca z przeciętych ostrym nożem trzewi, coraz częściej to łagodny i mieniący się cudownymi odcieniami złota, bezkresny ocean...
Jakkolwiek trudno na razie oceniać to wszystko, jedno jest pewne - to najważniejsze i największe doswiadczenie mojego życia, największa przygoda, najcudowaniejszy dar, jaki mogłam kiedykolwiek od kogokolwiek dostać. To cud. Dar, który mogłam dostać tylko od bezinteresownie kochającej mnie Istosty, czystego Dobra, Zródła Miłości, jakkolwiek ktokolwiek by Go nie nazwał. Akceptuję każde imię i każda nazwę, która odda Dobro, Piękno i Niezwykłą Energię tego Żródła Wszystkiego...
Ta piosenka za mną chodzi. Czasem cichaczem i podstępnie, częściej zupełnie oficjalnie. Raz stąpa cicho na paluszkach i po prostu zaczyna brzmieć we mnie, innym razem tupie głośno i ze złością, opierając się stanowczo. gdy próbuję ją odpędzić... Wczoraj nawet wdarła sie za mną do kościoła i była ze mną zamiast modlitwy... a może właśnie była taką modlitwą. Prośbą... chyba raczej podziękowaniem... potwierdzeniem...
Wiem już, jak nazwę tego posta. W prawie-rocznicę pierwszej mojej bytności tutaj....
Armageddon. Nie nastąpił. Jak w filmie...:)
Komentarze