3.12.15

Nie mam ochoty. Dlaczego, mamo?

- Jak zadzwonisz do mnie, a tata nie odbierze,  to ciocia może odebrać i mnie zawołać.
- Nie kochanie, ciocia na pewno nie odbierze mojego telefonu. 
- Dlaczego Mamo? Znasz ciocię?
- Znam.
- Ona cię też zna?
- Tak.
- A skąd?
- Pracowałyśmy razem.
- Jak to?
- No, pracowałyśmy razem. W pracy.
- Byłyście koleżankami?
- Tak, byłyśmy koleżankami.
- Nie chcesz do niej dzwonić?
- Nie.
- Dlaczego?

Trwam w ciszy. Nie chcę odpowiadać.

- Dlaczego nie chcesz rozmawiać z ciocią? - młoda napiera, nieświadoma w ogóle tego, jak bardzo powstrzymuje się, żeby nie wybuchnąć i swoją odpowiedzią nie zrobić JEJ krzywdy.
- Byłyście koleżankami. Już nie jesteście?
- Nie, już nie.
- Dlaczego?
- Nie mam ochoty z nią rozmawiać.
- Dlaczego?????? - te jej dlaczega są takie męczące!
- Byłyście koleżankami, a już nie jesteście. Tata zamieszkał z nią, a nas zostawił.
- Tak, tak właśnie było. Dlatego nie mam ochoty na rozmowę.

Jestem w szoku, jak szybko złożyła puzzle w całość.

- Nie robi się tego koleżankom. Nie robi się takich rzeczy. Ja bym Hani czegoś takiego nie zrobiła - mówi z przekonaniem silnym głosem. - Nie robi się tego koleżankom - powtarza stanowczo.
- Nie robi się tego nikomu - powtarzam za nią jak echo.

To było najważniejsze 5 minut na parkingu przed Lidlem, jakie przeżyłam ever.

24.11.15

... gdybyś został, to zajmowałbyś miejsce kogoś, kto do mnie pasuje....

Olśnienia dziś doznałam. Dzień dobry, dawno mnie tu nie było.... Przez cały ten czas bęckowałam się ze sobą. Brakowało mi tej prostej prawdy, szukałam jej grzebiąc w sobie i zdzierając z siebie kolejne warstwy, doszukując się w nich czegoś, czego nigdy tam nie było. I być nie powinno. Bo to wszystko nie tak! Wciąż wmawiam winę tylko sobie, wciąż szukam przyczyn wyłącznie w sobie,  wciąż mówię: to ja, to ja, to ja!!! 

A wcale nie ja... wcale. Bo przecież - zawsze w pół drogi. Zawsze. I prosta zasada: kto bardzo nie chce, zawsze znajdzie przyczynę, kto bardzo chce, zawsze znajdzie powód.
No i jeszcze to zdanie, które przed chwilą otworzyło mi oczy: Bo gdybyś został, to zajmowałbyś miejsce kogoś, kto do mnie pasuje. Ten, kto do mnie pasuje – nie odejdzie. 

 
– Czy byłabyś zazdrosna, gdybym myślał o jakiejś kobiecie z mojej przeszłości, będąc z tobą? Czy niepokoiłabyś się, że mogę do niej odejść?
– Nie.
– To znaczy, że mnie nie kochasz?
– Nie rozumiesz. Miłość nie ma nic wspólnego z zazdrością i z obawą, że coś stracisz. Kocham cię, ale jeśli zechcesz odejść, ponieważ nie możesz zapomnieć o innej kobiecie – to dobrze. To będzie prawdą. Ponieważ gdybyś został – byłoby to kłamstwo. Jeśli odejdziesz, to będzie znaczyło, że nie pasujemy do siebie i dobrze, że odszedłeś. Bo gdybyś został, to zajmowałbyś miejsce kogoś, kto do mnie pasuje. Ten, kto do mnie pasuje – nie odejdzie. Więc nie ma się o co martwić.
– Jakoś dziwnie mnie kochasz… Nie przywiązałaś się do mnie?
– Miłość nie ma nic wspólnego z przywiązaniem. Przywiązanie i zazdrość oznacza brak miłości do siebie. Oznacza, że uważasz siebie za gorszego od kogoś, oznacza strach, że takiego jaki jesteś nikt nie pokocha. Nie porównuj się z nikim, bo jesteś nieporównywalny. Ty jesteś ty. Masz swoje życie, dar, który otrzymałeś na wyłączność. Szkoda czasu na porównania. Spójrz na siebie – wówczas się nie pomylisz…

Wzięte z:  Słowem w sedno.

18.5.15

Kochałem ją

Kochałem ją. Anna Gavalda. Koleżanka właśnie przyniosła mi książkę. Już opis utwierdził mnie w przekonaniu, że chcę ja przeczytać. Może wtedy coś z tego zrozumiem...


Pierre w młodości odtrącił miłość swojego życia - tak mu nakazywało poczucie obowiązku wobec żony i dzieci. Dziś, będąc już starszym mężczyzną, nie jest pewien słuszności swojego kroku. Cień Matyldy towarzyszy mu przez całe życie. Po 30 latach historia zatoczyła koło. Oto jego syn, Adrien, mąż Chloe i ojciec dwóch córek, odszedł do innej kobiety...
Autorka nie zajmuje stanowiska wobec tych dwóch skrajnych postaw. Interesuje ją stan ducha osób porzuconych i porzucających. W obu przypadkach udręka psychiczna jest trudna do zniesienia. (www.swiatksiazki.pl)


Tak, chcę ją przeczytać. Małe wydarzenie dnia wczorajszego tak bardzo zmąciło mój spokój, że mam wrażenie, że znów od nowa rozpoczęła się szaleńcza droga mojej duszy pod górę... a może w dół? trudno to określić. Bo boli. Teoretycznie w dół nie boli, ale czuję, że spadam, może to bolą poobijane miejsca na moim ciele? A może jednak pod górę, bo znów pojawił się ciężar, a boli wszystko - od poobcieranych stóp, przez  zmaltretowane wnętrzności, po wysuszone od płaczu i wiatru oczy i usta.

Przeczytam, może to jest jakiś trop?

Edit (24.11.2015). Nie przeczytałam. Przebrnęłam przez pierwszych kilka stron i mnie znudziła. Rzuciłam ją w kąt, w zasadzie - włożyłam do mojej podręcznej siatki ze skarbami, którą noszę codziennie przy sobie, a do której trafiają rzeczy 'na wieczne zapomnienie' - jak zauważyłam :). Nie mam do tej książki cierpliwości. Na dziś, to dla mnie tani sentymentalizm - uznałam. Może kiedyś do niej wrócę, choć nie sądzę... Odkrywam dużo ciekawszych lektur. Kiedyś na bank o nich napiszę :)

20.3.15

Na okolicznosć /zaćmienia i pierwszego dnia..../

W Wahadełku.
Pani z głośniczka, aksamitnie: - Uprzejmie informujemy, że za brak ważnego biletu na przejazd w pociągu ekspres Intercity Premium naliczana jest opłata dodatkowa w wysokości 650 złotych.
Ktoś z tylnego rzędu, mniej aksamitnie: A co to kurwa, nie stać mnie?
Chopin w tle. Kurtyna.




Skubany poeta, przyznam bez bicia. Filip Springer napisał, a ja padłam. Mega. Warto :))) Miłego zaćmienia i pierwszego dnia wiosny :DDDD

19.3.15

To jakaś popierdółka, nie Marian!



Korespondowałam dziś z El.
El: (stojąc obok Mariana podczas jakiegoś Vielce Impertynencko (ważnego) Przydarzenia): Właśnie przyglądam się M. Szukam w nim Mariana.


Zet: O, i jak? Przystojny?


El: Eeeeee......


Zet: No dawaj, dawaj.... Ładny, czy zombie, jak od 1,5 roku? Może nie podchodź, bo jak ugryzie staniesz się wampem... przepraszam - wampirem. Może po prostu pogratuluj mu bycia bohaterem tego bloga? To zawsze honor, nie?


El: Eeeee. Jakiś taki.... nie dla ciebie. Może nie widzę wnętrza, ale nie :)


Zet: Czemu nie? Pisz mi szybko, zbieram materiał do kolejnego rozdziału!


El: No bo jeśli to Marian, to jego aktualna wersja nie wygląda na kogoś, kto da ci energię. Jak dla mnie - sprawia wrażenie człowieka-chorągiewki. Teraz pewnie wieje z innej strony....


Zet: Nie wieje, raczej... dmucha :))))


El: Piźdźi :))) Normalnie, nie wiem, co w nim widziałaś. Ku...a... zajął mi miejsce przy stoliku. Już go nie lubię....


po dłuższej chwili:


El: Nie, zdecydowanie to nie był Marian. Nawet nie Marianek. To Marny-janek raczej :))))S

spociły mi się moje królewskie podpachy



Jestem cudna. Jestem wspaniała. Jestem boska. Balonik
Jestem tolerancyjna, kocham ludzi. Marzę o pokoju na świecie. Balonik
Jestem ulotnym motylem. Balonik
Złapałam Pana Boga za pięty. Balonik
Jestem szczęśliwa. Balonik
Unoszę się nad powierzchnią kryształowego jeziora. Balonik
Jestem rusałką. Możecie mnie wielbić. ba.lo.nik
Możecie składać mi hołd. Pozwalam. BALonik
Tak. Macie prawo całować moje królewskie stopy. BA.LO.NIK
.......
Baloniki. Kolorowe puste baloniki.
Jestem cudowna - czerwony balonik
Jestem boska - balonik amarantowy
Jestem tolerancyjna - balonik fioletowy
Kocham świat - błękitny
Unoszę się nad taflą jeziora - blady róż
Możecie składać mi hołd - w ustach rusałki następuje niewielka detonacja. Po ich otwarciu wydobywa się z nich chmura białych stokrotek.
Możecie całować moje stopy - rusałkowe stokrotki wirują w powietrzu unoszone podmuchami wiatru.
No dalej, CAŁUJCIE! - z uchylonych ust nimfy wylatuje stado kolorowych motyli.
Ale... najpierw musicie poprosić - lejdi przygryza lekko dolną wargę, mruży oczy, motyle przysiadają na gałęzi kwitnącego bzu.
Zgodzę się, ale po lekkich dąsach, ociąganiu i delikatnej kokieterii - rusałka wabi coraz nachalniej, z motyli lęgną się małe robaczki.
Noooooooo???? CZEKAM!!!!!! - nie wytrzymuje, zaczyna marszczyć nos, robaczki rosną, wyglądają jak małe wężyki, na ich grzbietach widać coraz wyraźniejsze zygzaki.
Dalej, proście. Przecież zaraz spocą mi się moje królewskie podpachy! - anielica zaciska pięści, tupie ze złością nogami, na podłodze wokół jej stóp widać jasnobrązowy proszek, coś jak podeptane spróchniałe drewno, żmije gdzieś polazły, (przecież sekundę temu tu jeszcze były!).


Pisałam to siedząc na sali sądowej i obserwując 'moją' eteryczną rusałkę podczas składania zeznań. Chciałam to przepisać od razu po sprawie, ale jakoś nie mogłam, widocznie musiało się odleżeć ;))) Dziś natknęłam się na te moje bazgroły, dokolorowałam i przelałam.

Zaczęło mnie to bowiem śmieszyć. Mniej więcej jak ten dialog między Mortem i Królem Julianem:
Mort: A czy mógłbym bananka?
Julian: Kochany, niemądry Mort. Ależ oczywiście, że NIE MOŻESZ bananka!


Zbiegi okoliczności

Zbieg okoliczności to nagłe, intensywne działanie Pana (Mariana), takie żebyś nie zorientował się, że to On interweniował. Tak mawiał pewien święty. Od wczoraj zapomniałam jaki. Ale tak twierdził. Rację miał. Bardzo miał rację :) 

Szustak tak wczoraj opowiadał. Pojechałam, chociaż rzygałam ze zmęczenia. Usłyszałam, co miałam usłyszeć.


Dziś rano, zamiast jęczeć i prosić jak zwykle, zapytałam: Panie, co mogę zrobić, żeby pokazać jak bardzo Cię kocham?


W życiu nie miałam takiej chęci do życia i uśmiechu na twarzy, jak dziś!
:D

10.3.15

daj cierpliwość/siłę/mądrość

by pogodzić się z tym, czego zmienić nie jestem w stanie/by zmienić to, co zmienić mogę/by odróżnić jedno od drugiego



Jedno z drugim, to znany cytat Marka Aureliusza. Ostatnio tak się miotam, że o tym zapominam. A nie powinnam, bo spokój, to najważniejsza rzecz, jakiej teraz potrzebuje.


Przechodzę po kolei to, co zostało postawione na mojej drodze. Często wypieram i kumuluję, dlatego granat wybucha z opóźnieniem i czyni ogromne spustoszenia. Jeszcze chwila, zanim nauczę się to wszystko przezywać jak normalny człowiek. Wydaje mi się, że znoszę wszystko z pokorą. Ale czasami... po prostu nie ogarniam.  Małe rzeczy urastają do rangi katastrofy światowej, rzeczy, które nie powinny być już moje i mnie dotyczyć - dotykają niejako 'same' w sposób bolesny, a przeszłość która należy wybaczyć i zapamiętać - nie pozwala się zamknąć i wyważyć.

Nie spodziewałam się, że rekonwalescencja będzie aż tak ciężka. A jest cholernie. Cholernie ciężka. Od czwartku zaczynam intensywną terapię (tak jakby te dwa dotychczasowe dni nie były intensywne...). Nie boję się, przynajmniej nie oficjalnie. Podświadomie być może tak. Ale chcę tego bardzo. Bo już teraz widzę, że opornie, ale idzie. Że nawet wywleczone na powierzchnię pięciominutowe spóźnienie na spotkanie ma znaczenie. I nie takie, jakby się na pozór wydawać mogło.  

Pracuję. Panie, daj cierpliwość/siłę/mądrość!

7.3.15

Syrena z Wyspy NIC

Zupełnie inaczej miałam to napisać. Zrobiłam to już nawet... ale chyba nie o to w tym wszystkim chodziło... więc od początku...


Sąd. Zeznające moje przyjaciółki, jego brat. Obrażający mnie permanentnie jego adwokat. I wisienka na torcie - kochanka. Uskrzydlony, egzaltowany Czarny Anioł. Syrena śpiewająca o cudnym świecie, jaki dla nich stworzyła, próbująca omamić wszystkich (najbardziej chyba siebie samą) pieśnią o radości, pokoju i miłości. Po standardowym hollywoodzkim Oskarowym zakończeniu wystąpienia słowami: Marian jest wspaniałym ojcem, kocha Młodą najbardziej na świecie, brakowało mi jedynie formułki: marzę o pokoju na świecie, chcę założyć przedszkole integracyjne, a do udziału w tym konkursie namówiła mnie siostra.

Czarnowłosy Anioł stoi ubrany w  czarną, zbyt dużą sukienkę, czarne buty i czarne rajstopy. Czarne rozpuszczone włosy trzyma puszczone luźno na plecach. Głowę trzyma wysoko, patrzy w oczy sądu odważnie, co chwila używając mądrych słów. Odpowiadając na pytania sądu udowadnia swoją elokwencję i opanowanie, odpowiadając na pytania mojej adwokat, stara się w każdym zdaniu podkreślić swoją wyższość i poniżyć drobną blondynkę siedzącą obok mnie. Ponieważ od prawie półtora roku nawet na nią nie spojrzałam, przestaję pisać, podnoszę głowę, podpieram brodę rękoma i patrzę. Nie wiem, czy to czuje, chociaż myślę że nawet to widzi kątem oka (robię to bardzo wymownym gestem), nie ma to dla mnie znaczenia. Jako matka trójki dzieci, mam bardzo podzielną uwagę. Jednym, 'utajonym' uchem słucham jej zeznań i notuję pytania, które potem zada adwokatka, drugim - skupiam się na patrzeniu. Odkrywam i słyszę coś, co w ciągu następnych trzech dni krystalizuje się i układa w obrazek, który... sądzę, że gdybym miała pisać scenariusz cudzego życia, już na tym etapie mogłabym bez problemu opisać, co zdarzy się dalej. Ale ponieważ cztery linijki tego scenariusza noszą nazwiska moje i dzieci, nie mam na to ochoty. Bo na tym etapie nie wiem jeszcze, czy- gdyby się zdarzył - to byłby mój scenariusz i przedłużyłabym z producentem kontrakt na grę w tym serialu. 

Za każdym razem, kiedy syrena chce cos powiedzieć, zamiast słów widzę wydobywające się z jej ust baloniki. Na początku są małe, bo jakoś muszą się wydostać zamiast dźwięków, ale potem widzę, jak rosną, pęcznieją, stają się rozmiaru niemal jej głowy. Wydobywają się bezgłośnie jej otworu paszczowego i znaczą... dokładnie N.I.C.  Słyszę, że każde zdanie dobierane jest i formułowane tak, żeby z jednej strony ukazać szeroki przestwór oceanu miłości i bezkresną Krainę Wielkich Łowów Szczęścia, z drugiej - żeby strzała polującego w Krainie Apacza dosięgła przede wszystkim mnie. Ale... siedzę, słucham, patrzę i widzę tylko... wylatujące z jej ust puste kolorowe balony (nawet nie wypełnione wodą) i ją. Dwa lata temu schowałabym się pod ziemię i uległa jej sukience, wyniosłości, wysokim, cienkim obcasom. Dziś ze zdziwieniem stwierdzam, że sukienka na niej wisi, ja wyglądam o niebo seksowniej w wąskich rurkach, szpilkach, błękitnej koszuli Mariana i prostym czarnym sweterku. Ze mimo, iż jestem o piec lat starsza, to nie powinna stawać obok mnie. Bo jest po prostu...stara! Czarna. I...co dziwne - a to pierwsza myśl, która przychodzi mi go głowy po spojrzeniu na nią - jest S.P.R.Ó.C.H.N.I.A.Ł.A! Nie wiem, skąd to nagłe skojarzenie, ale pierwszy rzut oka i widzę ciemny las, bagna i stare spróchniałe wewnątrz drzewo. Mam wrażenie, że gdybym w nie zapukała, głośny pusty dźwięk rozniósłby się po całym lesie.

Siedzę spokojnie i słucham. Łowię dźwięki, które nie maja znaczenia. Słucham słów, które mają bronić, a pogrążają i same rysują scenariusz mojego dalszego postępowania. Od czasu do czasu w tle dostrzegam Mariana. Siedzi sztywny, jakby kij mu w odwłok wsadzili. Jest spięty, szary na twarzy, zmęczony. Została z niego połowa, z dawnego powabu - już prawie nic. Mimo, jak zwykle, wyprasowanej koszuli, ładnego garnituru i zadbanych paznokci, nie miałabym ochoty teraz go nawet dotknąć. To nie odraza związana z okolicznościami i sprawą, z powodu której się tu spotkaliśmy. To raczej jego powierzchowność, która w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy stała się... marna. Tak, to dobre określenie. Marna i żałosna. Dumny i piękny Marian zmienił się w nerwowego, chudego, steranego, wychudzonego, podrygującego na sznurku drewnianego pajacyka.

Patrząc na tryskającą elokwencją rusałkę zastanawiałam się, ile jeszcze będzie trwał w tym stanie (bo dobry jest w kontrolowaniu swoich naturalnych potrzeb i odruchów) i powstrzyma naturalny w tych okolicznościach odruch wymiotny...

I nawet, co mnie przeraża (!) - zaczynam w jakiś sposób go żałować (!!!!). No bo próbuje to sobie wszystko wyobrazić. Ten dzień, kiedy człowiek się budzi. I albo trzeźwieje, albo - aby nie przyznać się do swojej słabości i tego, że się skrewiło - popełnia życiowe seppuku decydując się na połykanie wymiocin do końca życia....  

4.3.15

Wszystkie Mariany. To biedne. Chłopaki.

Jechałam wczoraj do pracy i nagle mnie olśniło. Te Mariany to strasznie biedne chłopaki. Tak biedne, że nawet nie chce mi się obmyślać zemsty, czy czegoś podobnego... Bo tak... niby tak fajnie... że świat zbawiają, że królami świata są.... ale...

Maczo-sraczo.

No bo jest tak. Młoda ma zapalenie płuc. Ostatnio widział ją dwa tygodnie temu. Siedzimy w domu, leczymy się. Nie chce jej widywać, bo dom parzy. Posiedzimy tu jeszcze chwilę. Więc zobaczy ją za następne dwa tygodnie. Podsumowując: cztery. Cztery długie tygodnie. Z jednej strony sądzę, że mimo deklaracji, mu jednak chwilowo na niej nie zależy. Z drugiej, czasami nawet kamień by zmiękł. Sraczo też na bank miewa gorsze dni.

Ja bym wymiękła już po tygodniu, ale ja to inna para kaloszy - jestem miękkim ogórkiem (nie jestem więc miarodajna). No ale nie zmienia to faktu, że bym wymiękła. Maczo to co innego... ale ile może? Dwa? Trzy? Cztery tygodnie? Może miesiące? Lata? Ok, może lata. Ale każdy ma swój kres. Z maczo robi się wtedy sraczo i trzeba spojrzeć sobie rano w lustrze w oczy.

Popatrzyłam wczoraj w to lustro jego oczami za kilka lat. Muszę przyznać, że to co zobaczyłam (a w zasadzie to, co poczułam) na chwilę mnie zabiło. Poczułam... głęboki smutek, niesmak, rodzaj odrazy nawet, zawód, samotność....? Zalała mnie jakby fala obrzydzenia samym (pisze samym, bo myślałam po męsku) sobą. I zrozumiałam, że nie muszę nic planować, złościć się, zastanawiać jak można przejść nad tym wszystkim do porządku...

Na razie to mały, obrzydliwie słodki robaczek, jak to mówią - taki brzydki, że aż ładny. Ale przecież, czas pracuje na moją korzyść (trudno mi znaleźć inne określenie, nie traktuję tego bowiem w żadnym wypadku jako rodzaju jakiejkolwiek korzyści). Robal systematycznie dokarmiany ma szansę się upaść i stać się wielki i obrzydliwie tłusty (taki do zrzygania na sam jego widok). I weź tu spróbuj takiego zabić! Ręką nie, bo za wielkie, nadepnąć też nie, bo albo buty będą do wyrzucenia, albo skończy się to ślizgiem po chodniku z ryjem w obrzydliwej robaczej mazi.

Zrobiło mi się go autentycznie żal, przyznam. Tysiąc strasznych, obrzydliwie koszmarnych uczuć w sekundę... Zawiedzionych nadziei, żalu że tyle uciekło, wyrzutów sumienia, smutku, że jest gdzieś ktoś, kto powinien, ale został tak mocno zraniony, że słowo 'tato' nie przechodzi mu przez gardło. Poczułam to wszystko. I nagle opadło ze mnie całe zdenerwowanie. Jutro rozprawa w sądzie. Ale chyba już się nie denerwuję. ZOBACZYŁAM, dlaczego mogę być spokojna...

20.2.15

wybaczyć/zapomnieć

Wybaczyć, nie znaczy zapomnieć. Po prostu między wybaczeniem a zapomnieniem nie da się postawić znaku równości - pisze A.

Nawet chyba nie powinno się tego robić - myślę czytając raz po raz jej sms-a. Przyznam, ze miałam z tym ogromy problem. Bardzo szybko zorientowałam się, że dla mnie samej, dla mojego zdrowia psychicznego, budowania wewnętrznej siły i poczucia własnej wartości, powinnam wybaczyć. Wtedy pojawiła się myśl - wybaczyć czyli co? Zapomnieć? Jak ja TO WSZYSTKO mogę zapomnieć? No jak? Przecież tego nie da się zapomnieć! Te wydarzenia będą we mnie cały czas, już do końca. Nie da się wymazać, skasować, wyciąć.

Przyznam, że strasznie się z tym męczyłam. Bo przecież w przedszkolu, szkole, w domu nawet słyszałam zawsze, że wybaczyć to jakby zapomnieć... A ja nie chciałam, no bo jak? Po tak głębokiej ranie zawsze przecież zostanie znak. Jak dziara na skórze, jak blizna po operacji wyrostka,  jak ślad zębów po spotkaniu ze złym psem...


Chodzę na terapię (Marian załatwił!). Właśnie tam dotarło do mnie, że jak blizna na ciele jest śladem po jakimś np. wypadku, tak po jakimś zamachu na duszę, też musi zostać ślad. A co najważniejsze - wybaczenie nie jest synonimem zapomnienia.


Odetchnęłam z ulgą! NA SZCZĘŚCIE! Bo ja nie chcę zapomnieć! Amnezja? Przecież to choroba! Pamięć jest mi potrzebna! I nie chcę jej tracić. Bo pozwala mi świadomie przeżywać moje 'życie po'. Daje mi prawo przechodzenia z jednego stanu skupienia w drugi w świadomy, przytomny i dojrzały sposób. Bo pozwala mi nie popełniać tych samych błędów, ale też świadczyć o tym, jak było.


Marian nauczył mnie też jeszcze czegoś bardzo ważnego. Że pamięć pozwala... nie żywić urazy. Kochać dalej. Szanować. Być cierpliwym. Mimo wszystko. Ale też... włożyć buty tego, kto zrobił dziarę i pomyśleć, że... niefajnie być na jego miejscu...


I pozwala na jeszcze cos ważnego. Ponieważ byłam sprawczynią wystarczającej ilości dziar (i o tym świetnie pamiętam!), już tak nie chcę.


Oddycham z ulgą na myśl, że dojście do tej pewności zajęło mi tylko 40 lat. Mogłam przecież się nigdy nie ocknąć.

Z życia gąsiennicy, czyli wyzwolenie


Kolejny zaskok... tak niedawno pisałam, że przepoczwarzanie się z gąsiennicy w motyla boli jak cholera... dziś szukałam czegoś dla małego chłopca (nie daje rady z zaakceptowaniem straty dziadka) i natknęłam się na Amelkę i motyle. Tematy zasadniczo różne, aczkolwiek... chyba nie do końca...

Każda gąsienica, gdy przyjdzie na nią czas, zatrzymuje się i zamiera całkowicie. Dla wszystkich pozostałych ona wydaje się umierać, ale tak naprawdę to ona właśnie wtedy się rodzi. W tym czasie w jej środku zachodzi wspaniała przemiana i tworzy się nowe życie. To jest moment, w którym powolna i żarłoczna larwa zmienia się w pięknego i wolnego motyla. I gdy jest on już w pełni utworzony wychodzi wreszcie na wolność i ulatuje. Pozostaje tylko przyczepiony gdzieś do liścia wysuszony, pusty kokon. A on dołącza wtedy do innych motyli, które urodziły się wcześniej – jego rodziców i dziadków. Oni tam na niego czekali i cieszą się, że wreszcie mogą się spotkać. Wszystkie gąsienice to czeka i nie jest to dla nich koniec, ale raczej… wyzwolenie.

Żarłoczna larwa zamienia się... tworzy się nowe życie... to nie koniec, a raczej wyzwolenie! Dokładnie tak to czuję. Przemiana bardzo boli. Ale, patrząc z mojego doświadczenia, bardzo warto. Dobrze, że na początku drogi nikt nie uświadamia jak będzie dalej, albo nie daje książki z opisem, co jeszcze przed...  Dobrze, bo może co słabsze larwy, zamiast wić kokony i dzięki temu w przyszłości doznawać wyzwolenia, kapitulowałyby włażąc do gniazda żarłocznego ptaka i dając się pożreć na miejscu (przeżywając pozorną chwilę odwagi, ale też w ten sposób poddając się bez walki).


Jestem już na etapie takiego kokona  (a tak mi się przynajmniej wydaje), wiem, że trzeba wić, chociaż dziś - mam wrażenie - znów boli jakby bardziej.


Jest we mnie przekonanie, że mimo wszystko nie chcę dać się pożreć ptaszysku (chociaż przyznam bez bicia - miałam momenty, w  których już, już lazłam w kierunku gniazda!).


Przyszło mi do głowy, że przecież nie po to Marian dał mi siłę i okoliczności do powolnego wicia tej cienkiej nici na kokon, żebym się do Niego odwróciła i zaprzepaściła daną mi szansę.

Żarłocznym ptaszyskom mówimy stanowcze NIE!

15.2.15

Syndrom piąty. Brak umiaru!

Czytam to, co podsuwa mi Marian. Na przemian. Raz jedną książkę, raz drugą. Ufam mu ślepo, bo zawsze trafia w sedno. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby dał mi do rąk coś, co nie odpowiadałoby konkretnej chwili mojego życia, albo było dla mnie zbyt trudne i niezrozumiałe w danym momencie.

Dziś też... najpierw o spadaniu i doświadczaniu. I o tym, że to nie kara, ale wychowywanie mnie do bycia dorosłą na Jego sposób. A ponieważ zrozumiałam już jakiś czas temu, że tylko tego chcę, staram się akceptować i iść do przodu.

Przed chwilą drugi fragment z kompletnie innego bieguna. Od czasu do czasu czytam o DDA. Od czasu do czasu, bo nie zawsze mam na to siłę. Robię przerwy, bo...boli. Te kwestie są tak trudne i tak bezpośrednio i dokładnie opisujące to, co się ze mną działo przez te wszystkie lata i to, co tak boli przy każdym dotknięciu, że czasami nie mam po prostu siły czy może odwagi, żeby choćby się do nich zbliżyć.


Dziś się udało.



Toksyczne związki by Pia Mellody. Dziś o trudności w doświadczaniu i wyrażaniu swojej rzeczywistości z umiarem.


Brak powściągliwości jest być może najbardziej rzucającym się w oczy symptomem współuzależnienia. (...) Takie osoby zdają się po prostu nie rozumieć, co to jest umiar. Są albo całkowicie w cos zaangażowane, albo w ogóle to ich nie obchodzi, osiągają szczyty szczęścia albo są zupełnie zdruzgotane.
Ciało. (...) brak umiaru w sferze fizycznej ujawnia się też w nadmiernej otyłości lub - przeciwnie - w chorobliwej chudości, a  także w pedantycznej schludności lub w zdumiewającej niechlujności wyglądu, co jest skutkiem różnych przymusowych zachowań.
Myślenie. Osoby takie myślą kategoriami czarne-białe, słuszne-mylne, dobre-złe; prawie nie znają obszarów szarych. Mają trudności w dostrzeganiu różnych opcji w życiu - dla nich istnieje zawsze tylko jedna słuszna odpowiedź. W stosunkach z ludźmi często kierują się zasadą - 'jeśli nie zgadzasz się ze mną całkowicie, jesteś całkowicie przeciwko mnie'. Rozwiązania różnych problemów zawsze są krańcowe.
Uczucia. Rdzeniem współuzależnienia jest trudność w określaniu uczuć i jak się nimi dzielić. Współuzależnieni przeważnie nie potrafią panować nad swoimi uczuciami - nie odczuwają żadnych emocji, lub odczuwają je bardzo słabo, albo tez przeżywają eksplozję uczucia, które może być euforią szczęścia, bądź dnem rozpaczy....

Tak, to ja. Dlatego właśnie czytam tak wolno. Strasznie boli czytanie o rzeczach, które przez lata głęboko skrywane doprowadzały do prawdziwego obłędu, które powodowały, ze myślało się o sobie jak o potworze bez uczuć, bez serca i bez jakiejkolwiek przyszłości....

Jak zostać motylem

Stałaś się fajna, jak przestałaś być porzuconą kobietą - powiedziała jednego dnia córka mojej znajomej do swojej matki.

Genialne w swej prostocie, odkrywcze, błyskotliwie bezlitosne, do bólu prawdziwe. Każda z nas jest fajna. Szczególnie, kiedy przestaje być porzucona. Nie ma znaczenia, czy z kimś jest, czy nie, czy właśnie odeszła, czy została odejsznięta. Ale szczególnie w tym ostatnim przypadku, przejście od stanu porzuconości do fajności to coś, co we mnie powoduje bunt i złość. Wydaje mi się, że nad sobą pracuję, ogarniam wszystko, walczę, wychodzę. A wciąż przychodzi czas, że upadam. Na duchu, ciele, rozumie, duszy.

Złości mnie, że tęsknie, to przede wszystkim. Że upadam, to drugie. Że nie czuję się ani silna, ani zaradna, ani w żaden sposób uwolniona od smutku i cierpienia. Irytuje mnie moje wewnętrzne jęczenie, to że wciąż rozdzierająco boli mnie dusza i to, że czuję wciąż wydarte serce. Że się nie goi, że nie cichnie, że nie słabnie. Że mam żal, że nie rozumiem, że nie dowierzam, że rozpaczam.

Dużo tego.

Marzę o dniu, kiedy obudzę się i usłyszę... ciszę. Wewnętrzną ciszę.

I umiejętność cieszenia się bez ale. Dostałam ostatnio kolejny prezent - mogłam pojechać w góry, w cudowne miejsce, bajkowe. Stałam i zamiast zachwytu (słusznego zresztą!) usłyszałam budzący się we mnie żal. Żal, tęsknotę, ból. Pojawił się znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Im było fajniej, tym to wewnętrzne rozdarcie było coraz większe, tym wszystko głośniej we mnie krzyczało.

Jestem tym bardzo. Bardzo zmęczona. Chciałabym być fajna. Nie wychodzi mi. Ta moja słabość mnie przytłacza. Irytuje, Złości. Męczy. Wysysa ze mnie soki. Stopuje.

Może też jednak wycisza. Zmienia. Znika gdzieś błazen, który chciał wiecznie zadowolić i rozśmieszyć wszystkich. Zostaje tylko...jeszcze dokładnie nie wiem kto. Poznaję dopiero.

Jeśli przepoczwarzanie się z larwy w motyla tak boli, to chylę głowę przed legionami tych małych kolorowych stworzeń, które co roku pojawiają się wkoło. Co śmieszniejsze - nie ma nawet pewności, czy zamiast motyla nie pojawi się włochata ćma (których się brzydzę i boję!). Ale to pewnie działa w dwie strony - czy motyl czy ćma - boli... niewątpliwie. Ciekawe, czy dla nie nadeszła już faza rozcinania kokona i uwalniania się z niego, czy to na razie jeszcze faza zamykania się w nim i dojrzewania do wyjścia.

Boli jak cholera. Czasami mam wrażenie, że nie chcę już dalej, że marze, żeby zabrali mnie, jak jedwabnika i nie pozwoliwszy dojrzeć przerobili na kawałek lśniącej tkaniny... 

14.2.15

Za dużo...

Za dużo myślę i za dużo chcę napisać na raz. W głowie kłębią mi się tysiące myśli. Jest ich tak dużo, że zasadniczo nie wiem, która ma większy priorytet i pierwszeństwo do ucieczki. Najchętniej powiedziałabym wszystko, zostawiła na kartce albo na monitorze tak, żeby już do tego nie wracać. Nie da się, cholera.

I mam żal. Zasadniczo największy do siebie. Że nie ogarniam. Że niczego się nie uczę. Że nie idę naprzód. Że pozwalam tym myślom kłębić się w mojej głowie i co chwila parzyć się bez umiaru wydając na świat młode.

Za dużo tego. Atrakcji wciąż coraz więcej. Chociaż... patrząc na to wszystko od innej strony... osiągam sukces. Jakiś rodzaj sukcesu. Już nie boję się myśleć o tym, co mnie otacza. Nie zaklinam rzeczywistości - ze przykrycie czapką 'zniknie' to, co niefajne albo ciężkie. Patrząc na wszystko od tej strony, to rzeczywiście duże osiągniecie. Ale z drugiej... intensywność zdarzeń jest tak wielka, że trudno mi nawet opisać stan psychiczny i fizyczny, w jakim się teraz znajduję.


12.2.15

A., tak bardzo mnie wukrzasz!

A., jesteś tak wkurzająca, że głowa mała! Nawet nie wiesz, jak mnie irytujesz, moja droga :)


A. to moja znajoma, koleżanka, przyjaciółka, bratnia dusza. To tak w skrócie historia naszej znajomości ;) Ostatnio coraz częściej mnie irytuje, bo mnie dopinguje. Każe mi pisać, bo twierdzi, że to potrafię. I w dodatku - dobrze mi idzie!!!

Dlatego, zamiast pisać, stwierdzam krótko - A. irytujesz mnie! I to bardzo! Zastanawiam się tylko, kiedy stracę do ciebie cierpliwość, Dear.... Naprawdę, wolałabym, żebyś pozwoliła mi nurzać się w moim nieszczęściu, użalać się nad sobą i czekać na litość innych. Irytujesz mnie swoim wiecznym optymizmem i wiarą we mnie. Do szału doprowadza mnie twój zachwyt nad tym, co piszę i nade mną jako człowiekiem. No bo przecież ja taka wcale nie jestem, A ty, droga A. jesteś po prostu ślepa (to najlżejsze z określeń, jakie przychodzi mi do głowy). No jesteś i tyle ;)

Chciałabym to wszystko powiedzieć, ba - nawet wykrzyczeć niekiedy, ale... nie potrafię ;)) Jesteś bowiem A. jak światło, słońce, szczere srebro. Dostałam cię, bo ktoś musiał fizycznie wziąć mnie za rękę i przeprowadzić przez to wszystko... I to robisz, teoretycznie nie robiąc nic, bo przecież nie widujemy się prawie wcale ;)

Dlatego... zastanowię się, czy się zirytować i zaprzeć kopytami, czy może pisać jednak... pomyślę ;) dziękuję ci za twoją silną wiarę we mnie i za to, że ściskasz moją dłoń, nie wątpiąc we mnie ani na sekundę :)

Buziaki, A. ;)

22.1.15

Sukces w odnoszeniu sukcesu







Nauczeni jesteśmy odnosić sukces. Zawsze, wszędzie, bez względu na koszty. Ale często walka o cel, zabija w nas to co najlepsze. Gubimy się po drodze i wypalamy w połowie dystansu. Jak odnieść sukces w odnoszeniu sukcesu?


'Jest jedna dobra metoda, która pokazuje, jak sobie poradzić z takim pragnieniem sukcesu i żeby ciągle mieć więcej. Najlepszym katalizatorem i oskrobywaniem się z takich pragnień jest kochanie kogoś. Kochanie bardzo sprowadza do parteru'



Nooooo..... bardzo :))))





To Biały Wilk... Tak ładnie wytłumaczył mi dylematy sprzed trzech dni... walczyłam wtedy z brakiem pokory i chęci pochylenia głowy... a tymczasem wyjaśnienie jest bardzo proste :)

Dzień Babci

Myślałam, że 'rzeczy pierwsze' już mam za sobą. Bo i pierwsza Wielkanoc, pierwsze wakacje, pierwsze urodziny, pierwsze Boże Narodzenie... I oddychałam z ulgą. Bo bolą tylko rany zadane po raz pierwszy.

Chyba jednak nie wszystko przewidziałam... Dzień Babci. Teoretycznie nie pierwszy, w praktyce - pierwszy swoją okrutną pierwszością.

Po raz pierwszy dwie babcie obok. Po raz pierwszy rozmawiające wyłącznie o 'swoich' wnuczkach. Jedna jest wspólna, więc był punkt zaczepienia. Pozostałe - okazały się obce, więc można było porozmawiać 'jak to szybko rosną'... Równie dobrze można by pogadać o starych Polakach czy może połowach dorsza tej zimy....

Pierwszość pierwszego Dnia Babci boli tym bardziej, że jakiś czas temu to TA babcia była podporą całego mojego życia. Trzymała mnie w pionie, dawała dobre rady, była takim nierealnym (jak się okazało i dosłownie i w przenośni) ucieleśnieniem cudownej siostry-przyjaciółki. Potem, w imię lojalności do tego, który nas wszystkich oszukał, urwała wszystkie kontakty.

Teraz pozostaje jej tylko narzekanie, że ma tak mało kontaktu z wnuczką, bo jej syn, a ojciec młodej zachłannie chce mieć ją dla siebie, jak już ją odbierze na weekend z przedszkola...

Ostatni rok, to poczucie, że nadal (we mnie) moje ciepłe uczucia pozostały. To prośba o spotkanie i pomoc, bo nie daję rady zostawiona sama na lodzie z trójką dzieci i długami. To kwiaty na Dzień Mamy i Ojca. To mail na pożegnanie. I marzenie, żeby nie pozostali kamienni, tylko zareagowali, bo tak bardzo ich kochałam... Nie zareagowali. Mają prawo, są dorośli.

Jedyny dysonans, to narzekanie, że tak mało... tak mało kontaktów... a przecież mogliby mieć ich tak wiele. Mimo, że mówię, że nie wykonam już żadnego gestu (bo nie wykonam), będę cierpliwie czekała. Może to naiwne i dziecinne.... może.

Tak sobie myślę, że kiedy raz pozna się wartość przyjaźni i miłości, to warto to pamiętać. Nawet, jeśli to był żart. Bo zasadniczo, ten żart pięć lat temu uratował mi życie. Zachowam więc to, mimo, że przeszłości już nie ma. 

20.1.15

Wilki dwa

Czytam wilki. Wilki dwa. Czytam powoli. I wtedy jak mam na to siłę.

Zgadzam się.

Wciąż walczą. Biały i czarny. Dobry i zły. Dobry jest silniejszy i zawsze będzie górą, ale jest na tyle... dobry, że nie chce się narzucać. Zostawia mi możliwość wyboru. I na tym traci. Bo zły wilk jest na tyle ofensywnym gnojem, że nie patrzy. Chce jak najszybciej osiągnąć swój cel i zabrać mnie samą mnie samej. Tak, żeby mnie zgnoić, zdeptać. Tak, żebym na swój widok w lustrze chciała się tylko zrzygać.

Dziś jest dzień, w  którym stoję na skraju. Skraju zrzygania się na swój widok. W którym nienawiść zawładnęła mną w tak przerażający sposób, że gdybym miała taką sposobność, dałabym temu gnojowi satysfakcję. I przestała się kontrolować. Wyrwałabym serce. I rzuciłabym psom na pożarcie śmiejąc się okrutnie...

Odkrycie tego, że byłabym w stanie tak zrobić tak bardzo mnie przeraziło, że aż... otrzeźwiło. Pomyślałam, że może jeszcze nie tym razem?


Wierzę, że Dobry Wilk mnie tak nie zostawi. Nie teraz. Nie w ogóle. Nie nigdy.

Poskromić nieposkromione

Pokora. Pochylona głowa.


Nikt nie uprzedzał, że będzie aż tak ciężko...


Najcięższe jest poskromienie swoich ambicji. Schowanie ich do kieszeni. Zapuszkowanie. Uległość. Pokora właśnie. Tak, to jest najcięższe... walczę z tym, pracuję, już-już wydaje mi się, że się udało i zaliczam kolejną cholerną glebę...


Terapia trwa. Widzę jej rezultaty. Ale... dziś jest dzień, kiedy nie widzę nic. I w którym nie chcę słyszeć, ze dalej coś jest. Bo na teraz... nie ma nic. Jest ściana...