19.12.13

Znalezione w sieci

"[...]I rzecz najtrudniejsza, która rodzi się w dojrzałości i w dojrzałej współzależności: wiem, że jestem współzależny. Lepiej mi się żyje z tobą, mam dowody, że ty też tak czujesz, ALE wyrzucam listę krzywd i zasług. Dopóki w związku podkreślam: "a ja ci wyrzuciłem śmieci", jestem na złej drodze. "Współzależność". Z Tobą jest mi pod wieloma względami lepiej, łatwiej, cudowniej. Nie muszę być z tobą, tylko być z tobą chcę. Jestem współzależny, a nie zależny czy uzależniony. Ty mi coś dajesz i ja ci coś daję. Śmieci wyrzucam zawsze "nam". Wkładam w relację tyle, ile mogę, potrafię, chcę w danej chwili."

Lepiej bym tego nie ujęła....

Ale też:

'Jesli jeszcze nie spotkałas mężczyzny, z którym chciałabyś się zestarzeć, nie martw się, bez niego też sie zestarzejesz, tylko trochę wolniej'.

Boska Czubaszek :D

14.12.13

Mam swój pierwszy milion!

W wieku 40 lat zarobiłam swój pierwszy milion!
 
I to nie byle jaki! MILION DOLARÓW!
 
Stoję przed lustem i uśmiecham się do siebie. Sama świadomosć miliona na koncie spowodowała, że moja próżność i miłość własna poszybowały wysoko, wysoko, hen, hen.
 
Nieprawdopodobne jest to, że to ludzie z mojego otoczenia dowiedzieli się pierwsi i to oni zaczęli mi najpierw gratulować. Ja się domyślałam, nie chciałam jednak wierzyć, sądziłam że jak zwykle mam zwidy... tyle ostatnio się działo...
 
JESTEŚ TAK DIABELSKO PIĘKNA, ŻE TRUDNO ODERWAĆ OD CIEBIE WZROK
 
Podeszła do mnie koleżanka i mi to po prostu powiedziała... padłam... festiwal zachwytów nad moją osoba trwa od kilku dni. Oświadczyn niemal. Oświadczają się kobiety. W ciągu ostatnich trzech dni - aż pięć!
 
Tak - zaczęłam czuć się dobrze sama ze sobą. Tak - podobam się sobie. Tak - zaczynam się lubić i oceniać pozytywnie. Wewnętrzna równowaga to podstawa wszystkiego - wszystko zaczyna się samo układać. Tak - wyglądam jak milion dolarów i bardzo mi z tym dobrze :)
 

11.12.13

O miękkim ogórku przypowieść to.


Małych, a ważnych wydarzeń w moim życiu ciąg dalszy. Oczywiście, farmakologia i psychoterapia też są niezwykle ważne, ale... bez tych zdarzeń nie mogłabym wrócić 'do siebie' takiej, jaką byłam i jaką się lubiłlam i akceptowałam. 
 
Dziś rano spojrzałam w lustro i stwierdziłam rzecz, której do wczoraj sobie nie uświadamiałam. Jestem mazgajem, miękkim ogórkiem i wyjątkową egoistką. Rozpaczam, płaczę, jęczę, rozczulam się nad sobą. Nie mam tymczasem powodu.
 
Bo mam wszystko - swoje dzieci - niezwykle mądre, zdrowe, rozwijające się, piękne. Mam przyjaciół, którzy w najcięższych dla mnie chwilach zupełnie bezinteresownie pilnowali, żebym nie zrobiła głupstwa, mam znajomych, którzy postępowali tak samo, mam cudownych bliskich (nie połączonych ze mną więzami krwi, tylko - wierzę - prawdziwą przyjaźnią), którzy wspierali mnie i wciąż wspierają. Mam życie, po dwie zdrowe ręce i nogi, inteligencję, zaradność, uśmiech na twarzy, wyglądam naprawdę dobrze. Mam wszystko. Inni często gęsto nie mają nawet jednej dziesiątej z mojego stanu posiadania. Ja tymczasem mam wszystko.
 
Jestem pod dobrą opieką i tu, i 'tam' - czuję to wyraźnie. Nic więcej mi nie potrzeba...  
 
Doszłam do tego wniosku po wczorajszej, niespodziewnej i przypadkowej dość rozmowie w pracy. Zaczepiłyśmy się z koleżanką... nie wiem czemu powiedziałam jej o wszystkim, ona odpowiedziała, że  właśnie straciła dziecko. Jeszcze nie urodzone... To dopiero tragedia. Dziecko. Wyczekiwane, hodowane przez pół roku pod sercem...
 
Jestem mazgajem. Tak, to prawda. Chyba jestem mazgajem :)  

ani róże, ani całusy małe-duże...

 
Obudziłam się dziś po północy z tą piosenką w głowie. Tak po prostu. Obudziłam się. I usłyszałam ją. W głowie.





Miłość to nie pluszowy miś ani kwiaty.
To też nie diabeł rogaty.
Ani miłość kiedy jedno płacze
a drugie po nim skacze.
Miłość to żaden film w żadnym kinie
ani róże ani całusy małe, duże.
Ale miłość - kiedy jedno spada w dół,
drugie ciągnie je ku górze.

9.12.13

Dylematy

Mam wyłączyć myślenie, a cały czas myślę. Ci, którzy znają się na rzeczy mówą z przekonaniem: 'wyłączyć myślenie'! No ale przecież się nie da! Myśli się samo. I koniec. Nie ma jak wyłączyć.
 
A jak tak siedze i bez sensu gapię się w ścianę myśląc, zaczynam płynąć. Zaczynam wątpić, zaczynam szeptać: 'a może miał rację'? Może nie jesteśmy sobie potrzebni, może życie w pojedynkę jest lepsze, łatwiejsze i przyjemniejsze?
 
Może. Ale nie jest takie, jakie było wcześniej. Rzeczy nie są takie same, jesli ogląda się je w pojedynkę, nie cieszą tak jak cieszyłyby oglądane wspólnie przez pryzmat radości naszego dziecka. Wino stoi nieotwarte, bo nie smakuje tak, jak smakowało pite z dwóch kieliszków. Po prostu.
 
Od zawsze twierdziłam, że jestem zwierzęciem stadnym. Że muszę należeć do kogoś, żeby być szczęśliwą.
 
Dziś był cieżki dzień, być może właśnie z tego powodu. Codzienne stanie o poranku we własnej kuchni obok ogromnej bryły lodu mówiącej do ciebie zimnym głosem, skrywajacej się w dodatku za grubą szklaną ścianą swojej (rzeczywistej bądź udawanej) obojętności powoduje, że dusza zamarza.
 
Być może to właśnie z tego powodu jest mi ostatnio tak zimno? Być może dla tego zaczęłąm zastanawiać się na co mi to całe łażenie do psychologów, próby zrozumienia, naprawa siebie samej... czyżbym zwątpiła? To przecież najgorsze, co mogło się stać. Nadzieja i wiara to podstawa sukcesu. Chyba gdzieś poszły... czy to oznacza, że to rzeczywiscie już koniec?

8.12.13

Jak dobrze wychować....?

Ponieważ cały czas chodzi za mną ten temat, zajrzałam do internetu w poszukiwaniu złotych rad 'zaklinaczy zwierząt'.
 
I oto, co znalazłam:
 
... działania opiera na metodzie naturalnej pochodzącej z Francji. Polega ona na pozytywnych wzmocnieniach poprzez nagrody. Nie ma w niej miejsca na kolczatki czy rozwiązania siłowe. – Ta metoda wymaga cierpliwości i konsekwencji, on musi znać swoje miejsce....
 
.... musi być miejsce ma stanowczość, ale bez zastraszania, potrzebne są krótkie komendy. Trzeba pokazać, co ma zrobić, bardziej rozumie nasze gesty niż mowę. Dlatego w części ćwiczeń nie odzywamy się, opieramy wszystko na ruchach. To są tysiące powtórzeń...
 
.....jest tak, że zastraszony, złamany w którymś momencie odpowie agresją, nawet zwyczajnie ze strachu. Gwałtowny ruch odczytany jako zagrożenie wystarczy... 
 
.....najszybszą i skuteczną reakcją na złe zachowanie będzie ignorancja. Szybko zrozumie, że musi skorygować swoje postępowanie....
 
 
Nieprawdopodobne... teoretycznie się uśmiecham, w praktyce czytam z niedowierzaniem!

7.12.13

Wszystkie stworzenia duże i małe

Facet jest jak pies. To wiedziałam, babcia zawsze tak mówiła. 'Dziady są jak psy - i to masz, Córeńka (tak do mnie mówiła), zapamiętać na całe życie! No to zapamiętałam. Ale... rozbawiło mnie ostatnio pewne spotkanie. Rozbawiło i dało wiele do myślenia... I przypomniało to, o czym mówiła Babcia. Może w inny sposób, ale.... jakby przypomniało mi się ;))
 
'Faceci są jak psy, jak się boją, to szczekają i gryzą' - tak mi powiedział dwa dni temu pewien mądry, jak zorientowałam się po rozmowie, człowiek. Ha... I co ja mam teraz zrobić z tą wiedzą? Zacząć studiować kynologię, cholera?

Dobra, na spokojnie. Nie dość, że szczerzy kły, szczeka i gryzie, to jeszcze kompletnie nie można do niego dotrzeć. Zero porozumienia, zero możliwości przebicia się, szansa, że jak się poruszysz, natychmiast rozerwie ci tętnicę. Jedyny ratunek? Oblać zimna wodą, wtedy ochłonie. Tylko to działanie na chwilę... Albo.... może.... ułożyć....?

Taki zły i szczerzący kły doberman siedział dwa dni temu na mojej sofie. Z gardła wydobywał mu się nienawistny warkot, zęby miał obnażone do granic możliwości, gdybym nie wyszła, toczyłby z pyska płaty brudnej piany. Nie szczekał, ale to tylko z powodu tego, że siedziało przy nim nasze dziecko. Mnie za to poniosło. Z niedowierzaniem słuchałam tego, co wyrzucał w moją stronę, wcześniej wbił mi nóż w serce porównując mnie do najbardziej znienawidzonego (przez nas wspólnie) człowieka, który był przyczyną kupy naszych nerwów i problemów przez ostatnie lata...
 
Zamiast wylać na niego wiadro zimnej wody, wyleciałam z domu trzaskając drzwiami.
 
Następnego dnia usłyszałam o szczekaniu i gryzieniu i... to było MÓJ kubeł zimnej wody. Osadził mnie na miejscu, spowodował, że zaczęłam na nowo myśleć, dał mi możliwość zatrzymania się w biegu i nie pozwolił, żeby sprężyna napędzająca mnie do życia - z powodu zbyt dużego napięcia i zbyt mocnego nakręcenia zbyt wiele razy - pękła, wyprostowała się, jak w starym zegarze - i nie wróciła już do swojego pierwotnego kształtu.
 
Jak pies. Najpierw uspokoić. Potem zdobyć zaufanie. Powoli. Potem obłaskawiać. Zacząć głaskać. Założyć kaganiec. Wyprowadzić na spacer.
 
Cóż. Zastanowię się. Przecież zawsze wolałam koty... :D

Plusy ujemne i plusy dodatnie

Zawsze wydawało mi się, że moja szczęśliwa liczba, to 7. Może 8. Nigdy 31.  Nie wyobrażałam sobie, że proste połączenie tych dwóch cyfr sprawi mi tyle radości, dostarczy ogromnej porcji energii i niezwykle korzystnie wpłynie na moje morale.
 
Trzy plus jeden. Nie jeden i trzy, to byłaby przesada. Ale trzy plus jeden. Fajnie brzmi i fajnie wygląda. Bardzo fajnie. Bardzo... Szczególnie na metce dżinsów :)
 
Nigdy w życiu nie nosiłam spodni takiego rozmiaru. Najmniejsze, jakie pamiętam, to 32, a wtedy wydawalo mi się, że jestem szczupła. To było jakieś.... 20 lat temu. Od tego czasu tylko wzdychałam do swoich wspomnień metki z tym numerkiem na granatowych sztruksach.
 
Tymczasem dwa dni temu przymierzając dżiny, musiałam bardzo wkurzac czekających do przymierzalni. Zaczęłam od 34 - utopiłam się, potem było 33 - nadal wór, 32 - nadspodziewanie luźne, 31 - pasują. Ale... moze ja źle widzę, moze coś jest nei tak. Wyszłam z przymierzalni i poszłam do dużego lustra. A że nie było ze mną nikogo, kto mógłby doradzić, zaczepiłam obca panią i po prostu zapytałlam jak wyglądam. Popatrzyła. 'Super' - odpowiedziała. Fajne rurki. 'A nie wyglądam grubo'? 'Grubo? Pani chyba żartuje! Zajebiście!'. Musiałam mieć chyba głupią minę, bo sie zaczęła śmiać.
 
No cóż, nie było więc wyjścia. Wzięłam te 31. 
 
Dziś w pracy słyszałam dużo miłych rzeczy. Kobiety, mężczyźni, transseksualiści, drag queens, psy, koty... Wszyscy. Zupełnie bezinteresownie. Podobno nawet odmłodniałam.
 
Poważnie? Po tym wszystkim?
 
M., dziękuję Ci za to wszystko. Jeśli kiedykolwiek ci się odwidzi i będziesz chciał wrócić, to chyba nie pójdzie tak łatwo jak mogło być jeszcze tydzień temu... Moja nowa świadomość i poczucie wartości w dżinach numer 31 dały mi już teraz ogromną siłę i nie pozwolą więcej żebrać o cokolwiek...
 
 

6.12.13

:)

Wcale, ale to wcale nie mam powodów do śmiechu. Albo jeszcze przed godziną wydawało mi się, że nie mam. Całe szczęście, że są ludzie, którzy potrafią przywrócić we mnie wiarę... we mnie :)
 
Od rana sypie jak cholera, za oknem zima (wczoraj o tej porze było raczej wczesnowiosennie, niż jakkolwiek inaczej), zrobiło mi się świątecznie.... Od rana chodzi za mną ta piosenka. Chodzi i śpiewa, bo gram ją non stop :)  
 
 
 
Absolutne zaprzeczenie (słowne przede wszystkim) kolęd, pastorałek i innych świątecznych miodków. Mocna, męska, mięsna pieśń okołobożonarodzeniowa. Uwielbiam.
 
Śpiewam dalej :)

Fairytale of New York

It was Christmas Eve babe
In the drunk tank
An old man said to me, won't see another one
And then he sang a song
The Rare Old Mountain Dew
I turned my face away
And dreamed about you

Got on a lucky one
Came in eighteen to one
I've got a feeling
This year's for me and you
So happy Christmas
I love you baby
I can see a better time
When all our dreams come true

They've got cars big as bars
They've got rivers of gold
But the wind goes right through you
It's no place for the old
When you first took my hand
On a cold Christmas Eve
You promised me
Broadway was waiting for me

You were handsome
You were pretty
Queen of New York City
When the band finished playing
They howled out for more
Sinatra was swinging,
All the drunks they were singing
We kissed on a corner
Then danced through the night

The boys of the NYPD choir
Were singing "Galway Bay"
And the bells were ringing out
For Christmas day

You're a bum
You're a punk
You're an old slut on junk
Lying there almost dead on a drip in that bed
You scumbag, you maggot
You cheap lousy faggot
Happy Christmas your arse
I pray God it's our last

I could have been someone
Well so could anyone
You took my dreams from me
When I first found you
I kept them with me babe
I put them with my own
Can't make it all alone
I've built my dreams around you

4.12.13

Dupa, dupa. Czarna dupa. Biała dupa. D.U.P.A

Upadki i wzloty. Wiara, nadzieja, miłość, Nienawiść, zwąpienie, apatia. Płacz do wyrzygania flaków, euforia na przemian z dojmującym smutkiem i szaleńczą pewnością, że wszystko będzie jak było.
 
Potworne huśtawki nastrojów, niepewność, słowa ostrzejsze, niż najostrzejszy nóż przeciągany po tętnicach.
 
Niemoc podniesienia się z kolan, nienawiść, na przemian z niedpowierzaniem i rozpaczą, że wszystko co słyszę i otrzymuję to bezlitosny podarunek od teraz na zawsze. Bronię się przed tym rękoma i nogami.
 
Okruchy szkła Królowej Śniegu w sercu Kaja, niemożność dotarcia do jego wnętrza. Jego ciało potwornie najeżone kolcami i złością. Odpychanie każdym słowem i gestem. Bezlitosne słowa tnące serce na tysiące niesklejalnych kawałków.  
 
Zwątpienie i potworny, ciągnący się gdzieś w środku smutek, który nie pozwala normalnie funkcjonować.
 
To tak w skrócie... myślałam, że powoli zacznę dochodzić do siebie i podnosić się z tej historii, tymczasem im więcej drzew.... desperacko próbuję odczarować sytuację, ale wymyka mi się spod kontroli. Czuję, że nie potrafię tego kontrolować a wszystko z dnia na dzień zamiast nabierać znaczenia, zaczyna być coraz mniej ważne...
 
Nie ogarniam...
 
Mam wyrzuty sumienia, że cały czas kręcę sie wokół tego samego tematu, ale nie potrafię oderwać od tego myśli. Cały czas siedzi to we mnie tak głęboko, że nie potrafię nawet czasami z przerażenia oddychać...

2.12.13

Jedna jaskółka

.... pewnie, że nie czyni, ale jakoś mi lżej. Uśmiechaliśmy się dziś do siebie tak po prostu z powodu śmiesznej rzeczy, którą powiedziałam. Rozmawialiśmy też w miarę spokojnie i normalnie. O niczym, bo o 'czym' odmówiłam stanowczo. I na razie tak powinno zostać.

Wiem, że nie czyni, wiem, powtarzam to sobie cały czas, ale dzięki temu znacznie spokojniej mogę robić inne rzeczy... nie roszczę, nie oczekuję, przyjmuję sytuację taką jaka jest. Tak jest lepiej. Może to oznaka pierwszych zmian? We mnie, bo ode mnie musi się wszystko zacząć...

Ile, pytam....?

Ile upokorzeń można znieść, żeby wciąż pozostać sobą? Ile, żeby nie zwątpić, ile, żeby jeszcze mieć siłę do walki i wierzyć że ta walka ma sens? To, co sie teraz dzieje to niewątpliwie rodzaj próby dla mnie. Wiem to, tylko... no ok, może byłam nie taka jak trzeba? Ale kto z nas jest chodzącym ideałem? Znam, ale niewiele ;)
 
To, co codziennie słyszę i czytam, to niewątpliwie chęć odpechnięcia mnie od siebie i zabicia przez niego tego, co być może jeszcze się gdzieś tam w nim kolebie i nie daje spokoju? Może liczy na to, że stwierdzenie 'nie kocham cię' powtórzne po tysiąckroć stanie się prawdą?
 
Dziś mi powiedział, że niezależnie od tego, jak bardzo chce go przeczołgać, on już podjął decyzję.  
 
Nie jestem tego taka pewna...
 
Nie jestem też pewna tego, czy kiedy to wszystko sie skończy, będe mogła jeszcze na niego patrzeć...

1.12.13

Dobre samopoczucie

Z godziny na godzinę coraz mocniej potęguje się we mnie uczucie, że M. nie tak sobie to wyobrażał.
 
Sądzę, że myślał, że jak zwykle przeprowadzi to po swojemu - poinformuje mnie, że się wypalił i odkochał i że odchodzi. I odejdzie. Stanie u drzwi swoich rodziców, powie, że zdecydowaLIŚMY o rozstaniu i poczeka aż emocje opadną a wszyscy ochłoną. Tak scenariusz miał chyba wyglądać.

A chyba zaskoczył go tymczasem fakt odwrócenia ról i przejęcia przeze mnie kontroli całej sytuacji. Rodzaju przejecia, bo o przejeciu mówić w takim wypadku przecież nie można... to emocje, uczucia, wszystko jest tak nieprzewidywalne, że aż nieprawdopodobne.

Inaczej -  chyba zaskoczył go fakt, że nim skończył mówienie, że musi się od nas uwolnić, już wiedzieli o tym wszyscy... Był zaskoczony. Ale chyba bardziej wściekły. Oczywiście to moja wina, że teraz pół rodziny schodzi na zawał, bo to ja im powiedziałam... Nie fakt, że wykonał woltę, ale to, że o naszych sprawach wiedzą inni...

Podczas którejś z naszych łzawych rozmów (ja roniłam łzy, w zasadzie lałam je strumieniami, on siedział raczej spokojny), kiedy pytałam co tak naprawdę się stało, zarzucił mi, ze straciłam inicjatywę. Że wszystko przerzuciłam na niego, a sama straciłam inicjatywę... Pamiętam, ze wtedy pomyślałlam - chyba oślepł.

Teraz jestem tego pewna. To kolejna rzecz, której sie raczej chyba nie spodziewał. Że nie będę chciała poddać się bez walki...

Dla niego to bardzo prosta sprawa (która wprowadza mnie niezmiennie w rodzaj zadziwienia) - napisze mi parę razy w smsie, żebym przestałą sie gorączkować, bo nasz zwiazek się skończył i musimy teraz załatwić formalnosci i tak rzeczywiście będzie. Ha! Czyżby?

Czytam fajną książkę Kup kochance męża kwiaty i tam - pomiędzy wieloma dobrymi i mądrymi rzeczami przeczytałam wczoraj zdanie: nie tłum i nie trzymaj w sobie swoich emocji, myśli i tego co czujesz - ten, który naraził cię na powody do nerwów musi je znać. Nie bój sie mówić otwartym tekstem, żeby wiedział, co czujesz i jak to wszystko postrzegasz oraz przeżywasz.

Taka sytuacja: 'wymieniamy' się naszym dzieckiem (trzecim, bo dwie pierwsze, to córki z mojego pierwszego małżeństwa). Dziecko wyje, M. zachowuje i odnosi się do mnie jak nienawidzący mnie, zacięty obcy facet, dajmy na to skwaszony sprzedawca na dworcu PKP, który o północy sprzedaje mi nieświeże kanapki, do tego wstał o 4.00 rano lewą nogą i ma zmianę do 12.00 w południe dnia następnego. Zły, odpychający, opryskliwy. Ja na skraju wytrzymałości, napięta do granic możliwosci, staram się uśmiechać, bo dookoła tłum ludzi (byliśmy na otwarciu wystawy jego ojca). Młoda wyje, bo spała tylko 10 minut, czuje ogólne napięcie sytuacji i ogólnie wszystko jest nie tak. Mówię, że ją wezmę, on ostantacyjnie wychodzi na korytarz. Młoda drze się jeszcze głośniej, więc postanawiam iśc za nimi, druga młoda przepadła gdzieś w tłumie - pobiegła przywitać się z - jeszcze trzy tygodnie temu jej 'kuzynką' i 'ciocią' (moją nie-teściową). Ryk się pogłębia, wracam więc po średnią, łowię ją z tłumu, zdążam tylko przywitać się z mamą M. szepcząc jej do ucha ze łazami w oczach, że jest dla mnie nieprzyjemny, opryskliwy i odpychający i że uciekam, bo nie moge tego znieść. Wracam na korytarz. Zbiegamy na dól w akompanamencie wycia, szybko sie ubieramy, wyrywam mu ryczącą młodą i... rozdziera mnie. Zanim wyjdę, pochylam się ku niemu i mówię, patrząc mu w oczy: ja też tak płakałam. Uciekam raczej, niż wychodze, ciągnąć za sobą jedną pytającą dlaczego nie zostałyśmy, łapiąc wypadajacą mi z rąk wyjacą drugą, próbując nie połamać nóg (na wysokich obcasach) na otaczajacycm budynek bruku. Dopadam auta, wpycham wyprężoną jak struna młodą, zapinam ją, druga robi to już dawno sama i ruszam. Wycie sie nasila, przechodzi w jazgot. I wtedy coś we mnie pęka. Przypominaja mi sie słowa o tym, że musi wiedzieć co czuję.

Przejeżdżam jeszcze dwa kilometry, ale nic nie widzę, bo łzy ciekną mi po policzkach (nie wiem - czy to łzy wściekłości, bezsilności, bo tęsknoty chyba jednak w tym momencie nie), staję i zaczynam pisać...

Zet: Życzę ci zajebiście kurewsko dobrego i miłego dnia, takiego jak to, co teraz dzieje się w samochodzie. Życzę, żebyś ten krzyk słyszał równe długo i głośno jak ja.

M: Wytwarzasz atmosferę śmierci i końca świata - ale tak nie jest - świat i życie małych dalej idzie do przodu - pomyśl o tym jak nie chcesz słuchac tego, co mówię. Straszne jest to, co robisz przy dzieciach - prosze cię nie rób tego - kolejny raz cię proszę nie rób tego

Zet: Nic nie robię, Nic nie zrobiłam. Po prostu wyszłyśmy.

M: Nic faktycznie nie powiedziałaś. Nie jesteśmy już razem - proszę zrozum to - musimy teraz poukładać pewne sprawy - dla młodych. Proszę zrozum - nasz zwiazek się skończył - teraz musimy popracować nad dzieć mi i ważnymi sprawami, które nas dotyczą.

Zet: Ty go skończyłeś. Nie używaj określenia 'się skończył'. Skończyłeś go ot tak po prostu. Uważam, że ze względu na dzieci i twoje apele o poukładanie wszystkiego jesteś im winien to, żebym ja zrozumiała. Wtedy ruszymy do przodu. Masz na to moje słowo.

M: Jeśli nie będziesz chciała rozmawiać, przepraszam ale za kilka dni sam zacznę ustawiać pewne sprawy - pomyśl proszę o tym.

Zet: Nie rozumiem tego, co się stało. Chcę iść do tłumacza. Bez tego nie ruszę do przodu. Ty też nie, bo całą resztę też musisz obgadać ze mną. I sam różnych kwestii, mimo tego co piszesz, nie załatwisz.

M: Santażujesz mnie

Zet: Wcale. Ukazuje ci prawdę i udowadniam, że trzeba być dorosłym podejmując jednoosobowo arbitralne decyzje w imieniu całej naszej rodziny. Wydawało ci się, że zachowałes się szlachetnie i honorowo, tymczasem zagubiła ci się gdzieś dojrzałość. Teraz wymagasz jej ode mnie, podczas gdy sam nie masz nawet odwagi powiedzieć naszym dzieciom, że to ty postanowiłeś za nie. Poproszę cię więc o odwagę cywilną. Jesteś to winien przynajmniej dzieciom. Wybacz, ale raczej gówno wiesz, co uczyni w ich głowach twoja szczera, prawdziwa i w twoim przekonaniu jedynie słuszna decyzja. Nie sztuką jest odejść (bo to jest zwykłe tchórzostwo), sztuką jest poczekać i powalczyć. To dopiero bohaterstwo. Zapytaj dziadka. Albo babcię. Albo Mamę. Nikomu nie było łatwo, dziś wszyscy twierdzą, że bardzo było warto.

M: Ty nie chcesz słuchać tego, co mówię - twierdzisz, że mi nie wierzysz - ja nie mam już nic do dodania. Nie chcę i nie będę chodził na terapię - na to jest za późno!

Zet: Nie chcę terapii, nie chcę mediacji, chcę zrozumieć. Żeby mi ktoś to wytłumaczył. Nazwij to konsultacjami. Potrzebuję tego, bo nie rozumiem.
Innymi słowy, KIEDY MASZ ZAMIAR ZAJĄĆ SIĘ KRYZYSEM Z POZYCJI OSOBY DOROSŁEJ?

M: Już ci pisałem - to nie jest twoja wina - tylko moja i to ja przestałem ciebie kochać- nic więcej.

Zet: Chcę wiedzieć, dlaczego tak się stało. Więc przestań pieprzyć o sobie, bo wszystko co się dzieje leży po środku. Bez użalania proszę i jęków. Chcę mięso na stół. Muszę o tym porozmawiać. Szczerze. Z kimś, kto tego posłucha z boku i wytłumaczy mi o co ci chodzi. Nie wierzę, że nie tęsknisz za tym, co było, za małymi sprawami które napędzały wszystko i nadawały sens życiu. Nie wierzę, dlatego muszę to zrozumieć, żeby ruszyć do przodu z innymi rzeczami. To mój warunek, żeby iść dalej.

M: Ja ci już bardziej nie potrafię wytłumaczyć - powiedziałem ci wszystko.

Zet: Motyle w brzuchu to szczeniackie mrzonki, odpowiedzialne trwanie i szczera do bólu rozmowa to dojrzałość. Często trzeba coś poświęcić, żeby w zamian dostać po tysiąckroć więcej. To jest dojrzałość. Dojrzałością jest też praca nad wszystkim i słuchanie drugiego człowieka, a nie podejmowanie za niego arbitralnych decyzji.
Dojrzałość, to zapach domu zawsze ten sam, to wieczne nerwy i stresy i pytania dzieci gdzie jesteś, bo tęsknią.
Dojrzałość, to zwątpienia i upadki i wspólne podnoszenie się z kolan. To akceptacja tego że ktoś robi bałagan, ale w zamian daje pewnośc światła zapalonego w oknie jak wracasz do domu.
Dojrzałość, to świadomość, że nie może być w domu dwóch szefów o ciężkich charakterach. To świadomość, ze ktoś musi zrobić dwa kroki w tył, żeby druga osoba mogła przeć do przodu i mieć za sobą stałe, silne i wierzące w nia oparcie.
Dojrzałość, to świadomosć możliwości zwątpienia i pewności posiadania obok albo za sobą kogoś, kto postara się zrozumieć i wybaczyć, bo sam popełnia błędy i nie wiadomo, kiedy może przyjśc na niego podobna sytuacja.
Dojrzałość, to próby przechodzone z lepszym lub gorszym skutkiem, ale z pełną świadomością swoich niedoskonałości i tego, że zawsze czy jest gorzej czy lepiej ma się wsparcie i mur, od którego można się odbić.

Zet: Zmieniłam własnie aparat telefoniczny, bo mi padł tamten z serwisu - wzięlam jeden z tych dwóch od dziadka (dziadek zmarł miesiąc temu). Wiesz, kto na mnie patrzy z ekranu (babcia- zmarła 4,5 roku temu, obydwoje i dziadek i babcia byli dla całej rodziny czyms w rodzaju absolutu)? To nie była kobieta, która by się tak poddała. Uśmiecha się do mnie. Sam robiłeś to zdjęcie. Masz zamiar tak tchórzyć i uciekać całe życie? Przecież właśnie się zaczęło, a ty już po jakiejś wyimaginowanej porażce chcesz sie poddać i uciec, bo gdzieś na pewno jest lepiej? Nie jest lepiej, to mżonki. Tylko trzeba walczyć. Jak to piszę, ona się nadal uśmiecha. Może więc mam rację?


Po ty sms-ie już nie dostałam żadnej odpowiedzi....

Walczyć dalej? W zasadzie nie mam nic do stracenia. I tak według niego - teraz już nic nie ma, mogę wiec chyba tylko zyskać? Kto wie, ręka w górę...

29.11.13

Ożeszfak

Seba uświadomił mi dziś, że mam przejebane. Gadaliśmy o całej sytuacji ponad godzinę.
 
Od początku wiedziałam, że potrzebuję do ogarnięcia tego wszystkiego jakiegoś rozsądnego, trzeźwo patrzącego na wszystko i mocno bezstronnego faceta.
 
Twierdzi, że mam przejebane po całości. Że, co prawda, nie składa mu się w całej układance parę (nie moich) klocków, ale generalnie i po całości - przejebałam.
 
Prochy chyba zaczynają wreszcie działać, bo ani razu w trakcie tej rozmowy się nie wkurzyłam, nie próbowałam bronić własnego zdania. Po prostu słuchałam. I próbowałam zrozumieć. I co ciekawe - znów - po kilku latach przerwy - oceniałam się, jakbym stała z boku i nie mówiła wcale o sobie...
 
Tak, przejebałam. Tak, popełniłam dużo błędów. Tak, dużo w tym też afektu spowodowanego moja chorobą, ale i dużo mnie samej. Tak. Tak. Tak...
 
Ale ani ja, ani on nie potrafiliśmy odpowiedzieć na pytanie, czemu nie dostałam szansy na udowodnienie, że chcę sie zmienić...

Z listu do M.:

'...mój kolega uświadomił mi dziś, że mam przejebane. Bo w zasadzie kto chciałby podjąć ryzyko bycia z nieprzewidywalną wariatką. Coś w tym jest. Mam świadomość swoich ograniczeń i bezmiaru zła, które w chorym afekcie wyrządziłam. Wybacz. Leczę się. Jestem tu i będę. Sobą też'.
 

28.11.13

Egoiste

Bądź egoistką - mówi mój dobry znajomy. Jeśli chcesz, to walcz, ale się nie poniżaj. Jesteś młoda i dużo przed tobą. Jeśli tak rzeczywiscie zrobił, jak nam się wydaje, to nie był ciebie wart i już. Nawet ja wiem, że coś się zmienia, żeby nowe było fajniejsze. Nie widzę powodów do długoterminowych smutków. To nielogiczne!
Wychodząc wczoraj wieczorem do sklepu po buty dla mojej córki nie spodziewałam się, że gdzieś pomiędzy zjazdem z poziomu minus jeden na poziom minus dwa centrum handlowego dostanę taką skondensowaną dawkę intensywnej mądrości życiowej.
 
Napisał ot tak, po prostu. Pewnie o mnie zwyczajnie pomyślał. Zaczął od: 'Jak się trzymasz, mała'?  A skończył na genialnym przepisie na życie...

...ufam Tobie!


Miałam dziś niezwykły sen.

Byłyśmy gdzieś z Młodą za miastem. Koło jakiegoś domu. Chciałam w nim wyłączyć alarm, nawet nie wiem, jak do niego weszłam, po prostu nagle byłam w środku. I wtedy wszystko przyspieszyło... zdążyłam tylko podnieść dłoń, żeby zacząć wystukiwać cyfry, ale już przy pierwszej wiedziałam, że zabraknie mi czasu.  Przy drugiej wiedziałam, że przebrnę przez trzecią, ale na czwartą zabraknie mi refleksu.... wiedziałam, że mimo wklepania prawidłowej kombinacji cyfr, ostatnie piknięcie wyzwoli głośny, zabójczo głośny dla mojej duszy wwiercajacy się w nią jęk. Bo to nawet nie syrena, tylko taki potężnie ściskający, jęczący z bólu 'coś', który powoduje, że dusza chciałaby się zwinąć w kłębek i wskoczyć na dno oceanu i leżeć tak tam zwinięta do końca świata...

Skucha była, alarm się teoretycznie włączył. Teoretycznie, bo syrena... nie wyła. Wiedziałam tylko, że go uruchomiłam.

Natychmiast, jak spod ziemi wyrośli dookoła mnie ochroniarze. Wysocy, postawni, ubrani na czarno, teoretycznie powinni byli potraktować mnie jak złodzieja, jednak czułam płynąca pd nich niezwykle pozytywną energię. Było ich bardzo dużo, dowódca miał broń i mierzył w moim kierunku. Spokojnie spytali, tak samo spokojnie podałam im hasło i zaczęliśmy spokojną rozmowę, oni sie uśmiechali.

Załatwiliśmy wszystko. Wyszli.

Miałam wrażenie, że alarm mimo rozbrojenia jest nadal aktywny, chciałam to sprawdzić, ale zanim zdążyłam to zrobić, to ochroniarze wrócili, sami sprawdzili, czy alarm na pewno jest wyłaczony i rozbrojony.

Byli silni, pewni, stanowczy i niezwykle przyjaźni. Pojawili się natychiast, stali jak mur. Czułam bijący od nich spokój i niezwykłą siłę i pewność. Uwierzyłam w nich, uwierzyłam, że stwierdzenie '...ufam Tobie' zaczyna nabierać sensu.

Uspokoiłam się na tyle, żeby spokojnie rano się uśmiechać i zacząć powoli planować malutkie rzeczy, z których potem zrodzić się mogą rzeczy większe.
Dziś przez cały dzień w pionie trzyma mnie powtarzanie '... ufam Tobie', nic więcej mi nie pozostaje.

Przepastne orzechowe

Jest taka kobieta, której co rano zaglądam głęboko w oczy. Często mam wrażenie, że odzwajemnia mój wzrok. Głęboko, ze zrozumieniem, ze stojąca za nią mądrością pokoleń. Głębokie, orzechowo-czarne oczy, piękna, nieruchoma twarz. Wokół niej kwiaty i świece.
 
Drewniana, ale patrząc na nią i mówiąc do niej, mam wrażenie, że prowadzimy monolog. Ja z moim pokornym 'daj mi zrozumiec', 'pozwól mu uwolnić mysli', 'pomóż naszej rodzinie być znów razem', 'pomóż nam się zmienić tak, żebyśmy naprawili to wszystko'. Ona z tymi swoimi smutnymi, głęboko mądrymi, orzechowymi oczyma. Wiem, że wszystko rozumie, wiem że będąc matką, żoną, kochanką, kobietą wie doskonale o czym mówię. Jestem przekonana, że sama, tak jak ja i tysiące klekających u jej stóp przede mną kobiet, przechodziła to samo.
 
Tak samo cierpiała, tak samo płakała, tak samo drżała słysząc wydany na siebie wyrok. Figura, jakich setki, ale te oczy... głębokie, orzechowe, niezwykle mądre... rozumiejące.
 
Daj mi proszę zrozumieć, daj mu odnaleźć drogę, pozwól nam wrócić do tego, co z takim mozołem zbudowaliśmy i co jest w tym najważniejsze - naszej rodziny, przecież to ona jest naszą największą siłą...

Oddychać...

Wierzę, że rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Że wszystko zapisane jest u góry i dzieje się po coś. Zawsze tak powtarzałam, gdy wokół przetaczały się burze i wichury. Powtarzajac tak, trzymałam tych, którzy tego potrzebowali, za rękę, i silnym, pełnym głosem, jak mantrę powtarzałam że wszystko dzieje się po coś, a to co jest teraz - na pewno skończy się dobrze...
 
I, o dziwo, zawsze pomagało. I kończyło się dobrze. Zawsze miałam wizję tego, jak to się potoczy i zawsze tak właśnie sie toczyło...
 
Zaskakujące, jak łatwo widzieć jasno i wyraźnie w nie swojej sprawie. Jak wielki spokój można mieć w sobie stojąc z boku i trzymając kogo innnego za rękę. Jak wielką otuchę można dać osobie, która ufa ci ślepo, bo wierzy...
 
Teraz przyszła kolej na mantrę dla mnie. Najgorsze jest to, że nie potrafię jej dla siebie stworzyć. Że nie widzę też wokół siebie nikogo o wystarczająco mocnym i kojącym głosie, kto spowodowałby, że zacznę oddychać miarowo i uwierzę. Bardzo chciałabym wierzyć, bo to wiecej, niż połowa sukcesu, ale poszarpany krótki oddech i bolące serce zakłócaja mi wsłuchiwanie się w to, czy mantra zaczyna już być przez kogoś odmawiana, czy nie. Wiem, że odmawiają ją za mnie przyjazne mi osoby. Wiem, że bardzo chciałyby, żeby strumień ich słów przebił się wreszcie przez ten szum, który sie wokół mnie wytworzył, wiem... ale co chwila doznając śmierci klinicznej i zmartwychwstajac zakłócam wszystko.
 
Zamiast z pokorą przyjąć, to co dostałam, szarpię się, miotam, szaleńczo ryczę jak zranione dzikie zwierzę.

Muszę oddychać, oddech to podstawa życia...

Poukładanie

Czytam, co napisałam parę dni temu. Chaos, moje porwane, przerażone, galopujące myśli. Zero wyjaśnień, streszczeń, przypisów i didaskaliów.

Historia banalna, jakich wiele.

- Zdecyduj się, widzę że jednak z tym nie skończyłeś.

- Skończyłem, o co ci chodzi. Nie wracaj do tego, to się robi nudne, a twoja mania prześladowcza wręcz śmieszna...

- Jednak temat jest wciąż aktualny, chcę z tobą na ten temat porozmawiać.

- Mów, proszę, jestem ciwkaw, co tym razem wymyśliłaś.

- Wróć do domu, pogadamy...

..........

- Nie skończyłeś z tym, mimo twoich zapewnień to się cały czas rozwija. I nie jest tak, że to tylko jedna strona prowokuje. Sam to ciągniesz. A wiesz, co jest najgorsze? Że nosisz jej to samo śniadanie co mi i śmiejesz się z tego, jak ze mnie szydzi mówiąc, że jestem gruba... poza tym te teksty o tęsknocie z powodu nadciągającego weekendu, o tęsknocie w ogóle. Zdecyduj się, nie chcę być oszukiwana.
 
- Nic nie ma, to była pomyłka. Ale od paru miesięcy dojrzewam do tego, że chyba lepiej jest mi z dala od ciebie. Chyba musze sie wyprowadzić.
 
- Powtórz proszę.
 
- Dojrzałem do tej decyzji. Dojrzewałem od kilku miesięcy. Wypaliłem się. Nie kocham cię już. Przecież wiesz, że miedzy nami było słabo, walczyłem ze sobą i nie dałem rady. Przepraszam.
 
- Przepraszasz?
 
- Tak, przepraszam, rozstańmy się jak dorosli.
 
- Jak to, walczyłeś? Sam ze sobą? Czemu ani razu nie powiedziłeś, że coś jest nie tak? Przychodzisz, mówisz mi że odchodzisz i przepraszajac prosisz o rozstanie jak dorośli?
 
- Tak. Przecież jesteśmy dorośli.
 
- Mam poważne watpliwości. Przecież dorosły człowiek tak nie postępuje. Co to znaczy że się wypaliłeś? Co to znaczy, że się odkochałeś? A tak można? Po prostu? Samemu tak postanowić w imieniu całej naszej piątki? Nie rozumiem?
 
- Przepraszam, jestem chujem.
 
- Daj nam, proszę szansę. Przecież trzeba walczyć. Nie można rozłożyć rąk i powiedzieć zabieram zabawki i wychodzę. Czy to jest dojrzałość? Czy to jest norma? Pomyślałeś, co bedzie czuło twoje dziecko?
 
- Tak, wyobrazam sobie, jak będzie jej cieżko, ale nie moge was oszukiwać. Prawda nade wszystko. Musze to zrobić.

20.11.13

bajka o niczym chyba...

Historię tę opowiedziałam już tyle razy, że na myśl o kolejnym robi mi sie niedobrze. Sęk w tym, że
jest ona od paru dni sednem mojego życia. Wokół niej krżą moje myśli, z nią związany jest każdy głęboki oddech, z jej powodu serce boli przy każdym kolejnym uderzeniu...


To ona spowodowała, że ztarzymałam się z niedowierzaniem w biegu, upadłam w błoto zdzierając do krwi skórę na dłoniach, kolanach, łokciach, twarzy i ... sercu. Zastygłam w tym błocie niczym bryła lodu, nieruchoma, sztywna, niezdolna do jakiegokolwiek dalszego działania.

Historia banalna, ajakich wiele, ale nigdy nie chciałam być 'wielością', zawsze marzyłam o indywidualizmie, tymczasem razem z błotem znalazłam się w grupie większości obryzganej gównem.

14.11.13

Fitness

Cudownie wyglądasz! Chodniesz! Rewelacja! Jak to robisz? Kobieto, ale rezultaty!!!

Strasznie wam dziękuję, to cudowne, co mówicie! ! Całe życie się odchudzam bez wyraźnego skutku. A teraz, proszę - dwa tygodnie, a waga leci na łeb, na szyję.

Przepis jest bardzo prosty - zero jedzenia, morze kawy i mnóstwo papierosów. Do tego codziennie tona leków uspokajajacych. I silna grupa wsparcia - on, ona. I ja.

I już. To takie proste!






13.11.13

Marchewka z groszkiem

Coś dziś we mnie pękło. Pod wpływem dziejących się zdarzeń w jednej chwili poczułam jak kamienieję i ogarnia mnie spokój. Beton zastygł tak gdzieś w okolicy serca. Ale dzieki temu, że obrał sobie to miejsce, spokój i stabilnosć objęła również resztę klatki piersiowej. A to dobrze, bo w  ostatnich dniach to ona była źródłem paraliżującego mnie strachu i dramatycznego niepokoju.
 
 
 
 
Chociaż... moze trochę kłamię. Serce cały czas jeszcze żyje, bo czuję, że na pewne tematy reaguje zywiej, ale i to z czasem sie uspokoi. Obserwując rozwijajacą sie z dnia na dzień zażyłośc M. z jedną bardzo potrzebującą opieki, otuchy i ciepła koleżanką (tak ją nazywa i twierdzi, że ze wszystkimi przyjaźni się na takim samym poziomie), codziennie przeżywam upadki i wzloty, śmierci kliniczne i wybuchy rozpaczy.
 
Przez dwa ostatnie dni udało mu sie nawet uśpić moją czujność i gotowa byłam uwierzyć, ze wszystko sobie tylko wmówiłam. Jednakowoż... to moje latajace od pewnego czasu serce czuje jednak dobrze i wszystkie sygnały wyłapuje prawidłowo... czując mur, miałam rację. Czując niechęć do zbliżeń, tym bardziej.
 
Zażyłość się rozwija. Od mailii przechodzi do sms-ów i telefonów, zaraz zaczną się spotkania (ciekawe, pod jakimi pretekstami, to zawsze jest najzabawniejsze...).
 
Dziewczyna jest czuła, słuchająca, miła, ma problemy w pracy, trzeba ją pocieszyć. A w domu? Trójka dzieci (w tym dwoje nieswoich), bałagan, dużo prania i mnówstwo pracy, do tego chora na depresję kobieta wybuchająca pod byle pretekstem.
 
Zamiast walczyć, dużo prościej jest przeskoczyć z koszmaru w bajkę. Poszukac pretekstu, dla którego można będzie z czystym sumieniem opuścić progi wynajętego mieszkania. Tak pokierować rozmowami, żeby przekonać drugą stronę, iż na nowe mieszkanie jeszcze nas nie stać i może warto poczekać ze dwa lata... a potem po prostu się spakować.
 
Na wszelki wypadek do końca zapewneić trzeba o uczuciu. Kłamać bez zmrużenia oka o tym, że chce sie ratować to, co tak bardzo znudziło.
 
Druga strona natomiast.... przygląda się temu szeroko otwartymi oczyma z niedowierzaniem obserwując to 'bezzmrużenie oka'. 
 
To najbardziej przerażająca rzecz, którą kiedykolwiek widziała... i dowód na krańcowe tchórzostwo, mimo słów o uczciwości i wielkiej odwadze cywilnej.
 

11.11.13

Jest. I będzie.


Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
Jest do połowy pełna. Pełna. Do połowy. Pełna. Do połowy PEŁNA.
 
JEST DO POŁOWY PEŁNA. PEŁNA. PEŁNA. PEŁNA.

10.11.13

Lejdis

Tak będzie w czwartek. Na zwątpienie, chandrę i budujących świat facetów, bronią ostateczną mogą być wyłącznie Lejdis. Dwa dni temu spotkałam dawno nie widzianą koleżankę. Ponieważ widziałyśmy się w szkole, mogłyśmy pogadać tylko na przerwach. Takie Lejdis, tylko dwuosobowe, aczkolwiek mięso latało, tak jakby nas tam było ze czterdzieści i cztery. To znaczy ja jakoś z tym mięsem wyskakiwałam (zawsze miałaa do tego wyjątkową słabość), ona niespecjalnie wzdragała się przed słuchaniem. I dodawała swoje. Otóż... okazało się (oczywiście wiedziałam to już dużo wcześniej, tylko jakoś mi z głowy wyleciało) że w zasadzie każdy facet, to po prostu kalka tysiąca innych facetów, natomiast kobieta... no to kobieta po prostu :)
.
Oddajac sprawiedliwość facetom - powinni być, ale mają swoje wielkie sprawy, które trzymają świat w posadach i nic tego nie zmieni. Ktoś tymczasem musi być matką, żoną i kochanką (żeby nie było watpliowści, to jedna osoba w trzech postaciach, ta ostatnia funkcja nie przynależy się... żonie kolegi, o nie!) Wracając więc do tematu - musi być matką, żoną i kochanką i w dodatku jeszcze cierpliwie znosić wszystkie fochy, humory i cierpienia dusz. Do tego musi wiedzieć, że ratowanie świata to bardzo ciężka i odpowiedzialna praca i ... i już.
.
Staram się łapać dystans, ale przez ostatnich kilka lat tak bardzo zapamietałam się w swoich obowiązkach, że zapomniałam, że do złapania dystansu potrzeba mi kogoś wiecej, niż mnie samej. Nie zauważyłam, że codzienna rozmowa mojej głowy z moją duszą to jak sianie zatrutych ziaren na bardzo urodzajej glebie.
.
Nie zauważyłam, że ta codzienna mantra rzeczywiście wydała plon, powoli wpędzając mnie w szaleństwo, które skończyć się mogło prawdziwą katastrofią. Świat by się nie skończył, ale to nie byłby mój świat... mój świat - jeszcze nie zdudowany - runąłby jak domek z kart...
.
NIE RUNIE. Na szczęście... Zaczęłam misję ratunkową :) Wysadzę ten pędzący w moją stronę meteoryt, ale w przeciwieństwoe do Bruca Willisa z Armageddonu - wrócę szczęśliwie na ziemię.
.
W czwartek zwołałam Lejdis. Zrobimy sąd, przygotowałam już laleczki i szpileczki ... ;)
 
  

9.11.13

Do p.a.d.l.i.o.ż.e.r.c.ó.w


Jeszcze nie ostygł mój trup, a już krążą nad nim sępy. Ba! Trup nie zdążył nawet jeszcze umrzeć, a sępy juz zniżyły lot i uznały sprawę za przesądzoną.
.
Gotowe są zabrać się do dzieła, nie zważając na to, że patrzę na nie szeroko otwartymi oczyma i widzę, jak zbliżaja się do mojego serca. Ich pięknie polakierowane na czerwono pazurki lśnią w słońcu, zalotna grzyweczka opada co chwila na jedno oko, a delikatnie, jak u nastolatki, podkreślone szminką usta, co chwila przygryzane są nieznacznie przez dopiero-co-wyprostowane-ząbki.
.
Żałośni, śmierdzący padlinożercy.
.
Jakby to powiedzieć... trzeba było przed tą operacją pójść jeszcze do okulisty. Za plecami ściskam cienki długi i błyszczący sztylet. Za tamtymi nagrzanymi słońcema kamieniami czeka co najmniej sześć równie rozeźlonych kobiet co ja. Na mój sygnał do ataku z chęcią oskubią was na żywo piórko po piórku, potem porzucą na tej samej pustyni i poczekają aż zlecą sie inni padlinożercy i z przyjemnością dokończą dzieła. 
.
Taa.... będziecie mieć wyjątkowo ciężki orzech do zgryzienia :).

8.11.13

A jednak się uda! Nie ma wyjścia ;)

 
Mam od wczoraj na ręku koniczynkę. Śliczną. Delikatną. Moją. Dość niespodziewanie dostałam ją na pamiątkę. I jako przesłanie. Dość niespodziewanie, bo aż 30 lat od odejścia osoby mnie obdarowującej. Niespodziewanie również dla niej samej, bo jak umierała, nie miała pojęcia, że te koniczynki ktoś kiedyś dla mnie wyprodukuje. A ja nie wiedziałam, że ta koniczynka, to nie był dowód mojej winy przed laty, tylko błogosławieństwo. I przesłanie, że zostanę pod opieką na zawsze, niezaleznie od tego, czy fizyczny dowód obecności tej osoby na świecie będzie leżał czternaście stóp pod ziemią.
.
W dniu, kiedy odszedł wpadliśmy z naszą koleżeńską umorusaną podwórkową bandą na pomysł, że pójdziemy na łąkę i będziemy szukać czterolistnych koniczyn. Nie wiem, kto i dlaczego na to wpadł, piszę w końcu o zdarzeniu sprzed 30 lat. Pamiętam tylko, że było sierpniowe upalne i słoneczne popołudnie a my szaleliśmy na cudownie soczystej trawie na łące u sąsiadów. Zebraliśmy chyba z tysiąc takich koniczynek! Cieszyłam sie jak głupia! No bo przecież to niesamowite, że aż tyle tego akurat dnia ich tam było.
.
Na drugi dzień przyszli i powiedzieli, ze odszedł. 35 lat, zawał, do tego wpadł do wody a nikt tego nie zauważył. Nic się nie dało zrobić.
.
Co mogło pomyśleć wtedy 10 letnie dziecko? Że to przez te cholerne koniczyny! Że było ich tak dużo, że to wszystko przez nie!
.
Wczoraj dowiedziałam się, że chyba przez ostatnie 30 lat się oszukiwałam. I wmawiałam sobie pewne rzeczy żyjąc w kompletnej nieświadomości.
.
On wtedy własnie odchodził. Te koniczyny w niezliczonej ilosci to był prezent dla mnie na resztę życia. To była moja wyprawka, którą niepotrzebnie zinterpretowałam tak, ze zamiast mnie nieść na skrzydłach, ukradła mi paredziesiąt lat życia!
.
Poszłam więc wczoraj po swoją wyprawkę. Za każdy następny rok, będzie kolejna ;).
.
P.S. To wszystko takie symboliczne. Wczoraj 3 lata skończyło moje dziecko - owoc wielkiej miłości. Wczoraj zaczęłam psychoterapię, wczoraj dowiedziałam sie że nie jestem potworem, a tylko jestem chora i można mnie wyleczyć.
.
WIERZĘ W PRZEZNACZENIE!

Rooooooooooooaaaaaar

To ja. Upadam i się wznoszę. Ale cały czas z zakrytą twarzą. Z trzęsącymi się rękoma, ze ściśnietym sercem i podeptaną duszą. Oczywiście, w rzeczywistości nie jestem tak piękna, ale zwinąc się w kłębek potrafię tak samo. Nienawidzę zapachu moich rąk- przesiąkniętych aż do kości nikotyną, smak tysiąca wypitych coziennie kaw zostaje na języku aż do rana. Najgorsze jest to, że nie to, co na pierwszy rzut oka wyglada jak użalanie sie nad sobą, jest tak naprawdę jedynie niemym krzykiem rozpaczy. Nie moge krzyczeć, bo ciągle ktoś na mnie patrzy - ludzie z pracy, dzieci, rodzina. Ale wyję nieustannie. Głośno, boleśnie do takiego stopnia, że gdybym wydobyła z siebie dżwięk, słychać by go było aż na Wyspach.
.
Na filmach bohaterowie krzyczą wtedy głośne, rozdzierające: nieeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeeee!
.
I wtedy kamera najeżdża na ich twarz i widać strumienie płynących łez i skrzywioną z bólu twarz. Potem przeważnie wszystko kończy się dobrze, bo przecież trzeba potem powalczyć o oscara. Tylko że to zdarza sie w kinie, a mój krzyk jest we mnie naprawdę. Głeboko, mocno, boleśnie. Z jednej strony szuka upustu, z drugiej ściska gardło tak mocno, że nie pozwala przełknąc niczego, co nie byłoby kawą albo dymem papierosowym.

Chciałabym dmuchnąć....

Tak, własnie to z niego zrobiłam. Z siebei też i znaszego życia. Ja i nie ja. Ale to tylko wymówki. Zrobił to demon, który wyrósł w moim ciele. Ale byłam to wciąz ja, bo demon istnieje tylko dla mnie, pozostali widzą mnie samą.
.
Boże, tak bardzo chciałabym dmuchnąć w magiczny pył, który leży na mojej ręce, zeby wszystko się odwróciło. Żeby stało sie takie, jak kiedyś. Żeby M. stal się moim M. Zeby był znów ze mną także myślami. Nie mam go, trace go, panicznie boję się, że to oznaka tego, że wszystko sie skończyło.
.
Wczoraj okazało się, ze mam głęboką depresję. Do wczoraj jednak popełniłam tyle błedów, które mogły zabić to, co (mam nadzieję) jeszcze było. Skończyło się wielką awanturą o inna kobietę. Tak naprawdę to był jednak dramatyczny sygnal od mojego organizmu, ze to ostatni dzwonek.
.
Wyjaśnił wszystko (kłamał, niestety w małych ale dość ważnych rzeczach, to pogłebia mój stan panicznego lęku), przeprosiłam, ale nie mogłam sie pozbierać. Opowiadałam jak się potwornie czuję sama ze sobą, jak nie rozpoznaję swoich czynów i samą mnie zabija to co się dzieje. I że pójdę do lekarza, bo już nie daję z tym rady.
.
Od tego czasu jest chłód. Zdawkowe zdania, słowa wypowiadane półgębkiem, szybkie, kończone przez niego po 30 sekundach rozmowy telefoniczne...
.
Dostałam wczoraj leki, mają zacząć działać za ok 2 tygodni. Trafiłam do naprawde mądrej psycholog, z którą przepracujemy wszystko, nie mam wątpliwości. Poprosiłam tez o pomoc moich najbliższych, którzy odeszli, a których opiekę wciąż czuję wokół siebie.
.
A ten cholerny paniczny lęk ściska i ściska. Nie mogę się skupić, nie mogę jeść, nie mogę normalnie funkcjonować... mam wrażenie, że jak powiedziałam wczoraj M. o tym, ze to głeboka depresja, to był rozczarowany. Wydaje mi się, że w głowie poukłądał to sobie tak, że stałam się zazdrosnym potworem i nie ma siły już ze mna być i dojrzewa do tej decyzji. Tymczasem diagnoza o powaznej chorobie zaburza tę poukładaną ścieżkę... Wszycy wiemy, ze depresja powoduje irracjonalne działanie, ze trzeba wspierać leczonego, ze to tamto i sramto. Jak w takim razie postąpić, jesli podjęło sie jakąś decyzję na przyszłość, a nagle okazuje się, ze w zasadzie duża część winy leży po tej trzeciej - chorobliwej stronie.
.
Awantura była straszna. Mówił, ze był przerażony stanem w jakim byłam. Ja też. Potwornie. Nie byłam w stanie kontrolować drżenia rąk i nóg, nie byłam w stanie powstrzymac płaczu. Parę innych rzeczy też, ale ich nie pamiętam. Pozostaje tylko wspomnienie koszmaru i masakrycznego bólu, jaki zadałam jemu i jaki czułam sama, jak wysiadł z samochodu. I tego, że patrzył na mnie jak na potwora. Nie wiem, czy w tym wzroku nie było nawet rodzaju odrazy.
.
Panicznie się boję. Że kiedyś obudzę sie rano, a jego nie będzie. Jest najlepszą rzeczą, jaka zdarzyła mi się w życiu. Chodzący ideał, poza drobnicą, która zdarza się wszystkim, nic do zarzucenia. Naprawdę. Obiektywnie i bez ściemy.
.
Do tego jest tak nakręcony i podminowany, że moje leczenie moze mało dać, skoro on wciąż się wścieka i jest nakręcony (niezaleznie od tego, co twierdzi, oczywiscie).
.
Ten nerw moze mieć też inne źródło. Pojawiło sie czułe i troskliwe pocieszenie. W trakcie drugiego ciężkiego rozwodu, również złaknione jego wiedzy w kwestii procedur (sami przechodziliśmy mój ciężki rozwód), słuchające i wyrozumiałe. Atrakcyjne. Własnie to, o które poszło w poniedziałek. Świetnie nastawione na cel. Jednoznaczny. Pocieszenie pociesza jak może, pisząc to co on chce czytać. Wszystko pod płąszczykiem przyjaźni. I tego, ze musi walczyć do końca, bo zawsze trzeba. I że on to najlepiej wie, bo przecież ma w sobie tyle mądrości, że wie... i że ona przytula i pozostawia po tym tylko wymowne wielokropki... 
.
Stąd moje pogłębione uczucie paniki, bo mimo że wciąż jest w domu i wraca tam po pracy, cały czas jest z nią... cały dzień w obydwie strony przepływa potężny strumień mailii zapewniających sie wzajemnie o wsparciu i przyjaźni, coraz częście przeplatany dwuznacznymi i lekko kuszącymi pytaniami o ewentualne jego w stosunku do niej potrzeby pozapracowe...
.
Będe walczyć. Wzięłam sie za siebie i nie mam zamiaru odpuścić. Jesli tylko znajde gdzieś lek, który wczoraj mi przepisano, za ok 1,5 tygodnia powinnam poczuć jego dobroczynne skutki. Do tego czasu w pionie musi mnie trzymac intensywna psychoterapia. Zrobię wszystko, co mogę, bo nigdy wcześniej nie zależało mi tak na niczym, jak na tym co mam.
.
Bo mam wiele. Trzy córki, cudowną wyrozumiałą niezwykłą rodzinę (jego, ale tak sie w nich wpasowałam i tak w nich wrosłam, ze nie wyobrażam sobie życia bez nich), jestem mądra, zaradna, w miarę ogarnięta i w miarę zorganizowana. Nigdy wcześniej na taką skalę nie posiadałam tylu skarbów. Po koszmarze mojego pierwszego małżeństwa, wypłynęlam na szerokie wody. Prywatnie, zawodowo, uczuciowo.
.
Kocham. Mam nadzieję, ze już nie tylko ja sama...

24.10.13

If they only knew.....

Jestem jak Batman. Jestem jak Superman. Jestem jak He-man (ktoś go jeszcze pamięta?) i Pudzian w jednym. Góry przenoszę, ratuję świat od zagłady, zatrzymuję rozpędzone ciężarówki. Do tego jestem jak Koło Gospodyń Wiejskich - śpiewam, tańczę i rysuję ..... i gotuję. Ideał. Silna, zaradna, najlepsza. Do tego zawsze uśmiechnięta i wiecznie idąca do przodu, nigdy oglądająca się za siebie. Po prostu ideał. Ideał spełnienia, sukcesu i siły. A tymczasem coraz częściej czuję się jak James (sorry James, przyszedłeś mi do głowy, nie uzurpuję sobie niczego, po prostu patrząc na twoją twarz w Skyfall miałam momentami wrażenie, że wiem co czujesz).




James, ten Skyfall ci zupełnie nie wyszedł. Zrobiłeś w nim z siebie mięczaka. Sponiewierany, zdezorientowany, zagubiony. Zmęczony. To tyle, co widać. Może było jeszcze gorzej, tylko ci te sceny podczas montażu wycięli? Daj spokój, taki silny facet, na którego liczy cały świat, a mazgai się jak baba? Stary, przestań się rozczulać i użalać nad sobą. Do roboty chłopie! Świat czeka na wybawienie, nie wyobrażasz chyba sobie, że ktoś będzie cię głaskał po głowie?


24.6.13

F.O.C.H. poranny

Na zły humor M. natknąć się w poniedziałkowy poranek - poczucie winy posiadać przez długie godziny - twierdzi wróżka Benita... Benita musi być niezwykle przenikliwą kobietą, skoro jest w stanie tak bezbłędnie ocenić sytuację, do której dochodzi od czasu do czasu w porannej łazience... I w zasadzie ten poniedziałek, to taki bardziej symbol, niż poniedziałek rzeczywisty, aczkolwiek rzeczywiście - napotkać zachmurzonego M. właśnie w cudowny słoneczny poniedziałkowy poranek, to duuuuuuża rzecz. Duży dół, innymi słowy. Murowany. Na dzień cały. Aż M. przejdzie... M. - chmura gradowa. M. - milczący. M. - chmurny. M. - wrzeszczący. M. - wściekły z byle powodu. M. schodzący na zawał, kiedy za szybko włączy się wycieraczki i kropla wody spadnie na jego białą koszulę. M. mamroczący pod nosem niewybredne słowa pod adresem sprawczyni mokrych plam na tapicerce nowego auta. M... M... M.... W swoich wróżbach Benita nie skupia się na kobiecie M. Mówi dużo i dobitnie o M. Kobiety M. jakoś w tej opowieści nie ma. Może dla tego, że jest pytana wyłącznie o M.? Że to jego humor w przepowiedni jest najważniejszy? Że ta pełna koncentracja obydwu umysłów (i pytającej i odpowiadającej) poświęcona jest wyłącznie stanowi ducha i umysłu Wielkiego Nieobecnego? Dlaczego? Długo się nad tym zastanawiałam... tymczasem odpowiedź jest chyba banalnie prosta! Przecież, jeśli M. jest szczęśliwy, szczęśliwe są wszystkie...

22.6.13

Żulerka

Dzielnicowa żulerka ławkowa, powinnam zasadniczo napisać. To ja! Spędziłam dziś część wieczoru siedząc na ławce pod naszym klonem, czytając świeżo kupiony mojej 14-leniej córce kryminał i popijając ukradkiem z butelki zimne czerwone lamrusco. Czyli zasadniczo żulerka, ale taka bardziej importowana. I nie czuję się w ogóle winna, bo tak naprawdę to zostałam do tego zmuszona! Bo pozostawiona sama sobie przez cudowne okolicznosci przyrody, nie wiedząc jak uczcić dany mi zupełnie wolny, okrutnie upalny i cudownie samotny piątek, doszłam do wniosku że najlepiej zrobić to, co niemoralne, aspołeczne i niewarte naśladowania. Zasadniczo nie było tego dużo - poranna gazeta do kanapki i kawy, kosmetyczka, nowa bielizna, podejście do butów, zupa rybna z Marianem w porze lunchu, poobiednia drzemka, znów podejście do butów, pudrowo różowy sweterek, 2KC dla Mariana na jutrzejszy poimprezowy zgon, wędzone brzuszki z łososia wyjadane palcami z papieru, w który były zawinięte, nowy podkład do twarzy, rajstopy w sprayu, kryminał okraszony winem musującym na ławce przed domem, truskawki wykradzione sobie samej z dzisiejszej puli dżemowej umoczone w płynnej nutelli. Zasadniczo czuję się amoralna, aspołeczna i grzeszna. Zasadniczo czuję potępienie wszystkich dookoła. Zasadniczo... tak mi dobrze z ta moją samotnością, że to dopiero jest niemoralne, jak bardzo mi z tym dobrze! Cudownie! Wspaniale! Niemoralnie dobrze! Późno już, pójdę wiec dowieść swojej krańcowej amoralnosci i poleżę trochę w bąbelkach :)

18.6.13

Marian

Kim jest Marian? Marian to normalny, przeciętny facet. Pełnokrwisty. Rasowy. Młody. Ambitny. Zaradny. Czysty. Pracowity. Z niezwykłym poczuciem odpowiedzialności. Gładki. Śliczny. Niezwykły. Pachnący. No ciacho po prostu :). Usta Marian ma cudowne. Miękkie, przeważnie lekko wilgotne, stworzone do całowania i podgryzania. Ale nei zawsze Marian chce być całowany. W zasadzie, to reglamentuje swoją całuśność do chwil, kiedy ona sam ma na to ochotę... Bo Marian, mimo zwodliwej powierzchownosci, to czterystuprocentowy Marsjanin. Marian potrafi dać w kość tak bardzo, że czasami zastanawiam się, czy nie rzucić wszystkiego w cholerę... Ale te jego usta... szkoda mi, piękne są i takie miękkie...