Wierzę, że rzeczy nie dzieją się przypadkiem. Że wszystko zapisane jest u góry i dzieje się po coś. Zawsze tak powtarzałam, gdy wokół przetaczały się burze i wichury. Powtarzajac tak, trzymałam tych, którzy tego potrzebowali, za rękę, i silnym, pełnym głosem, jak mantrę powtarzałam że wszystko dzieje się po coś, a to co jest teraz - na pewno skończy się dobrze...
I, o dziwo, zawsze pomagało. I kończyło się dobrze. Zawsze miałam wizję tego, jak to się potoczy i zawsze tak właśnie sie toczyło...
Zaskakujące, jak łatwo widzieć jasno i wyraźnie w nie swojej sprawie. Jak wielki spokój można mieć w sobie stojąc z boku i trzymając kogo innnego za rękę. Jak wielką otuchę można dać osobie, która ufa ci ślepo, bo wierzy...
Teraz przyszła kolej na mantrę dla mnie. Najgorsze jest to, że nie potrafię jej dla siebie stworzyć. Że nie widzę też wokół siebie nikogo o wystarczająco mocnym i kojącym głosie, kto spowodowałby, że zacznę oddychać miarowo i uwierzę. Bardzo chciałabym wierzyć, bo to wiecej, niż połowa sukcesu, ale poszarpany krótki oddech i bolące serce zakłócaja mi wsłuchiwanie się w to, czy mantra zaczyna już być przez kogoś odmawiana, czy nie. Wiem, że odmawiają ją za mnie przyjazne mi osoby. Wiem, że bardzo chciałyby, żeby strumień ich słów przebił się wreszcie przez ten szum, który sie wokół mnie wytworzył, wiem... ale co chwila doznając śmierci klinicznej i zmartwychwstajac zakłócam wszystko.
Zamiast z pokorą przyjąć, to co dostałam, szarpię się, miotam, szaleńczo ryczę jak zranione dzikie zwierzę.
Muszę oddychać, oddech to podstawa życia...
Komentarze