20.2.15

wybaczyć/zapomnieć

Wybaczyć, nie znaczy zapomnieć. Po prostu między wybaczeniem a zapomnieniem nie da się postawić znaku równości - pisze A.

Nawet chyba nie powinno się tego robić - myślę czytając raz po raz jej sms-a. Przyznam, ze miałam z tym ogromy problem. Bardzo szybko zorientowałam się, że dla mnie samej, dla mojego zdrowia psychicznego, budowania wewnętrznej siły i poczucia własnej wartości, powinnam wybaczyć. Wtedy pojawiła się myśl - wybaczyć czyli co? Zapomnieć? Jak ja TO WSZYSTKO mogę zapomnieć? No jak? Przecież tego nie da się zapomnieć! Te wydarzenia będą we mnie cały czas, już do końca. Nie da się wymazać, skasować, wyciąć.

Przyznam, że strasznie się z tym męczyłam. Bo przecież w przedszkolu, szkole, w domu nawet słyszałam zawsze, że wybaczyć to jakby zapomnieć... A ja nie chciałam, no bo jak? Po tak głębokiej ranie zawsze przecież zostanie znak. Jak dziara na skórze, jak blizna po operacji wyrostka,  jak ślad zębów po spotkaniu ze złym psem...


Chodzę na terapię (Marian załatwił!). Właśnie tam dotarło do mnie, że jak blizna na ciele jest śladem po jakimś np. wypadku, tak po jakimś zamachu na duszę, też musi zostać ślad. A co najważniejsze - wybaczenie nie jest synonimem zapomnienia.


Odetchnęłam z ulgą! NA SZCZĘŚCIE! Bo ja nie chcę zapomnieć! Amnezja? Przecież to choroba! Pamięć jest mi potrzebna! I nie chcę jej tracić. Bo pozwala mi świadomie przeżywać moje 'życie po'. Daje mi prawo przechodzenia z jednego stanu skupienia w drugi w świadomy, przytomny i dojrzały sposób. Bo pozwala mi nie popełniać tych samych błędów, ale też świadczyć o tym, jak było.


Marian nauczył mnie też jeszcze czegoś bardzo ważnego. Że pamięć pozwala... nie żywić urazy. Kochać dalej. Szanować. Być cierpliwym. Mimo wszystko. Ale też... włożyć buty tego, kto zrobił dziarę i pomyśleć, że... niefajnie być na jego miejscu...


I pozwala na jeszcze cos ważnego. Ponieważ byłam sprawczynią wystarczającej ilości dziar (i o tym świetnie pamiętam!), już tak nie chcę.


Oddycham z ulgą na myśl, że dojście do tej pewności zajęło mi tylko 40 lat. Mogłam przecież się nigdy nie ocknąć.

Z życia gąsiennicy, czyli wyzwolenie


Kolejny zaskok... tak niedawno pisałam, że przepoczwarzanie się z gąsiennicy w motyla boli jak cholera... dziś szukałam czegoś dla małego chłopca (nie daje rady z zaakceptowaniem straty dziadka) i natknęłam się na Amelkę i motyle. Tematy zasadniczo różne, aczkolwiek... chyba nie do końca...

Każda gąsienica, gdy przyjdzie na nią czas, zatrzymuje się i zamiera całkowicie. Dla wszystkich pozostałych ona wydaje się umierać, ale tak naprawdę to ona właśnie wtedy się rodzi. W tym czasie w jej środku zachodzi wspaniała przemiana i tworzy się nowe życie. To jest moment, w którym powolna i żarłoczna larwa zmienia się w pięknego i wolnego motyla. I gdy jest on już w pełni utworzony wychodzi wreszcie na wolność i ulatuje. Pozostaje tylko przyczepiony gdzieś do liścia wysuszony, pusty kokon. A on dołącza wtedy do innych motyli, które urodziły się wcześniej – jego rodziców i dziadków. Oni tam na niego czekali i cieszą się, że wreszcie mogą się spotkać. Wszystkie gąsienice to czeka i nie jest to dla nich koniec, ale raczej… wyzwolenie.

Żarłoczna larwa zamienia się... tworzy się nowe życie... to nie koniec, a raczej wyzwolenie! Dokładnie tak to czuję. Przemiana bardzo boli. Ale, patrząc z mojego doświadczenia, bardzo warto. Dobrze, że na początku drogi nikt nie uświadamia jak będzie dalej, albo nie daje książki z opisem, co jeszcze przed...  Dobrze, bo może co słabsze larwy, zamiast wić kokony i dzięki temu w przyszłości doznawać wyzwolenia, kapitulowałyby włażąc do gniazda żarłocznego ptaka i dając się pożreć na miejscu (przeżywając pozorną chwilę odwagi, ale też w ten sposób poddając się bez walki).


Jestem już na etapie takiego kokona  (a tak mi się przynajmniej wydaje), wiem, że trzeba wić, chociaż dziś - mam wrażenie - znów boli jakby bardziej.


Jest we mnie przekonanie, że mimo wszystko nie chcę dać się pożreć ptaszysku (chociaż przyznam bez bicia - miałam momenty, w  których już, już lazłam w kierunku gniazda!).


Przyszło mi do głowy, że przecież nie po to Marian dał mi siłę i okoliczności do powolnego wicia tej cienkiej nici na kokon, żebym się do Niego odwróciła i zaprzepaściła daną mi szansę.

Żarłocznym ptaszyskom mówimy stanowcze NIE!

15.2.15

Syndrom piąty. Brak umiaru!

Czytam to, co podsuwa mi Marian. Na przemian. Raz jedną książkę, raz drugą. Ufam mu ślepo, bo zawsze trafia w sedno. Nie zdarzyło się jeszcze, żeby dał mi do rąk coś, co nie odpowiadałoby konkretnej chwili mojego życia, albo było dla mnie zbyt trudne i niezrozumiałe w danym momencie.

Dziś też... najpierw o spadaniu i doświadczaniu. I o tym, że to nie kara, ale wychowywanie mnie do bycia dorosłą na Jego sposób. A ponieważ zrozumiałam już jakiś czas temu, że tylko tego chcę, staram się akceptować i iść do przodu.

Przed chwilą drugi fragment z kompletnie innego bieguna. Od czasu do czasu czytam o DDA. Od czasu do czasu, bo nie zawsze mam na to siłę. Robię przerwy, bo...boli. Te kwestie są tak trudne i tak bezpośrednio i dokładnie opisujące to, co się ze mną działo przez te wszystkie lata i to, co tak boli przy każdym dotknięciu, że czasami nie mam po prostu siły czy może odwagi, żeby choćby się do nich zbliżyć.


Dziś się udało.



Toksyczne związki by Pia Mellody. Dziś o trudności w doświadczaniu i wyrażaniu swojej rzeczywistości z umiarem.


Brak powściągliwości jest być może najbardziej rzucającym się w oczy symptomem współuzależnienia. (...) Takie osoby zdają się po prostu nie rozumieć, co to jest umiar. Są albo całkowicie w cos zaangażowane, albo w ogóle to ich nie obchodzi, osiągają szczyty szczęścia albo są zupełnie zdruzgotane.
Ciało. (...) brak umiaru w sferze fizycznej ujawnia się też w nadmiernej otyłości lub - przeciwnie - w chorobliwej chudości, a  także w pedantycznej schludności lub w zdumiewającej niechlujności wyglądu, co jest skutkiem różnych przymusowych zachowań.
Myślenie. Osoby takie myślą kategoriami czarne-białe, słuszne-mylne, dobre-złe; prawie nie znają obszarów szarych. Mają trudności w dostrzeganiu różnych opcji w życiu - dla nich istnieje zawsze tylko jedna słuszna odpowiedź. W stosunkach z ludźmi często kierują się zasadą - 'jeśli nie zgadzasz się ze mną całkowicie, jesteś całkowicie przeciwko mnie'. Rozwiązania różnych problemów zawsze są krańcowe.
Uczucia. Rdzeniem współuzależnienia jest trudność w określaniu uczuć i jak się nimi dzielić. Współuzależnieni przeważnie nie potrafią panować nad swoimi uczuciami - nie odczuwają żadnych emocji, lub odczuwają je bardzo słabo, albo tez przeżywają eksplozję uczucia, które może być euforią szczęścia, bądź dnem rozpaczy....

Tak, to ja. Dlatego właśnie czytam tak wolno. Strasznie boli czytanie o rzeczach, które przez lata głęboko skrywane doprowadzały do prawdziwego obłędu, które powodowały, ze myślało się o sobie jak o potworze bez uczuć, bez serca i bez jakiejkolwiek przyszłości....

Jak zostać motylem

Stałaś się fajna, jak przestałaś być porzuconą kobietą - powiedziała jednego dnia córka mojej znajomej do swojej matki.

Genialne w swej prostocie, odkrywcze, błyskotliwie bezlitosne, do bólu prawdziwe. Każda z nas jest fajna. Szczególnie, kiedy przestaje być porzucona. Nie ma znaczenia, czy z kimś jest, czy nie, czy właśnie odeszła, czy została odejsznięta. Ale szczególnie w tym ostatnim przypadku, przejście od stanu porzuconości do fajności to coś, co we mnie powoduje bunt i złość. Wydaje mi się, że nad sobą pracuję, ogarniam wszystko, walczę, wychodzę. A wciąż przychodzi czas, że upadam. Na duchu, ciele, rozumie, duszy.

Złości mnie, że tęsknie, to przede wszystkim. Że upadam, to drugie. Że nie czuję się ani silna, ani zaradna, ani w żaden sposób uwolniona od smutku i cierpienia. Irytuje mnie moje wewnętrzne jęczenie, to że wciąż rozdzierająco boli mnie dusza i to, że czuję wciąż wydarte serce. Że się nie goi, że nie cichnie, że nie słabnie. Że mam żal, że nie rozumiem, że nie dowierzam, że rozpaczam.

Dużo tego.

Marzę o dniu, kiedy obudzę się i usłyszę... ciszę. Wewnętrzną ciszę.

I umiejętność cieszenia się bez ale. Dostałam ostatnio kolejny prezent - mogłam pojechać w góry, w cudowne miejsce, bajkowe. Stałam i zamiast zachwytu (słusznego zresztą!) usłyszałam budzący się we mnie żal. Żal, tęsknotę, ból. Pojawił się znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Im było fajniej, tym to wewnętrzne rozdarcie było coraz większe, tym wszystko głośniej we mnie krzyczało.

Jestem tym bardzo. Bardzo zmęczona. Chciałabym być fajna. Nie wychodzi mi. Ta moja słabość mnie przytłacza. Irytuje, Złości. Męczy. Wysysa ze mnie soki. Stopuje.

Może też jednak wycisza. Zmienia. Znika gdzieś błazen, który chciał wiecznie zadowolić i rozśmieszyć wszystkich. Zostaje tylko...jeszcze dokładnie nie wiem kto. Poznaję dopiero.

Jeśli przepoczwarzanie się z larwy w motyla tak boli, to chylę głowę przed legionami tych małych kolorowych stworzeń, które co roku pojawiają się wkoło. Co śmieszniejsze - nie ma nawet pewności, czy zamiast motyla nie pojawi się włochata ćma (których się brzydzę i boję!). Ale to pewnie działa w dwie strony - czy motyl czy ćma - boli... niewątpliwie. Ciekawe, czy dla nie nadeszła już faza rozcinania kokona i uwalniania się z niego, czy to na razie jeszcze faza zamykania się w nim i dojrzewania do wyjścia.

Boli jak cholera. Czasami mam wrażenie, że nie chcę już dalej, że marze, żeby zabrali mnie, jak jedwabnika i nie pozwoliwszy dojrzeć przerobili na kawałek lśniącej tkaniny... 

14.2.15

Za dużo...

Za dużo myślę i za dużo chcę napisać na raz. W głowie kłębią mi się tysiące myśli. Jest ich tak dużo, że zasadniczo nie wiem, która ma większy priorytet i pierwszeństwo do ucieczki. Najchętniej powiedziałabym wszystko, zostawiła na kartce albo na monitorze tak, żeby już do tego nie wracać. Nie da się, cholera.

I mam żal. Zasadniczo największy do siebie. Że nie ogarniam. Że niczego się nie uczę. Że nie idę naprzód. Że pozwalam tym myślom kłębić się w mojej głowie i co chwila parzyć się bez umiaru wydając na świat młode.

Za dużo tego. Atrakcji wciąż coraz więcej. Chociaż... patrząc na to wszystko od innej strony... osiągam sukces. Jakiś rodzaj sukcesu. Już nie boję się myśleć o tym, co mnie otacza. Nie zaklinam rzeczywistości - ze przykrycie czapką 'zniknie' to, co niefajne albo ciężkie. Patrząc na wszystko od tej strony, to rzeczywiście duże osiągniecie. Ale z drugiej... intensywność zdarzeń jest tak wielka, że trudno mi nawet opisać stan psychiczny i fizyczny, w jakim się teraz znajduję.


12.2.15

A., tak bardzo mnie wukrzasz!

A., jesteś tak wkurzająca, że głowa mała! Nawet nie wiesz, jak mnie irytujesz, moja droga :)


A. to moja znajoma, koleżanka, przyjaciółka, bratnia dusza. To tak w skrócie historia naszej znajomości ;) Ostatnio coraz częściej mnie irytuje, bo mnie dopinguje. Każe mi pisać, bo twierdzi, że to potrafię. I w dodatku - dobrze mi idzie!!!

Dlatego, zamiast pisać, stwierdzam krótko - A. irytujesz mnie! I to bardzo! Zastanawiam się tylko, kiedy stracę do ciebie cierpliwość, Dear.... Naprawdę, wolałabym, żebyś pozwoliła mi nurzać się w moim nieszczęściu, użalać się nad sobą i czekać na litość innych. Irytujesz mnie swoim wiecznym optymizmem i wiarą we mnie. Do szału doprowadza mnie twój zachwyt nad tym, co piszę i nade mną jako człowiekiem. No bo przecież ja taka wcale nie jestem, A ty, droga A. jesteś po prostu ślepa (to najlżejsze z określeń, jakie przychodzi mi do głowy). No jesteś i tyle ;)

Chciałabym to wszystko powiedzieć, ba - nawet wykrzyczeć niekiedy, ale... nie potrafię ;)) Jesteś bowiem A. jak światło, słońce, szczere srebro. Dostałam cię, bo ktoś musiał fizycznie wziąć mnie za rękę i przeprowadzić przez to wszystko... I to robisz, teoretycznie nie robiąc nic, bo przecież nie widujemy się prawie wcale ;)

Dlatego... zastanowię się, czy się zirytować i zaprzeć kopytami, czy może pisać jednak... pomyślę ;) dziękuję ci za twoją silną wiarę we mnie i za to, że ściskasz moją dłoń, nie wątpiąc we mnie ani na sekundę :)

Buziaki, A. ;)