Zupełnie inaczej miałam to napisać. Zrobiłam to już nawet... ale chyba nie o to w tym wszystkim chodziło... więc od początku...
Sąd. Zeznające moje przyjaciółki, jego brat. Obrażający mnie permanentnie jego adwokat. I wisienka na torcie - kochanka. Uskrzydlony, egzaltowany Czarny Anioł. Syrena śpiewająca o cudnym świecie, jaki dla nich stworzyła, próbująca omamić wszystkich (najbardziej chyba siebie samą) pieśnią o radości, pokoju i miłości. Po standardowym hollywoodzkim Oskarowym zakończeniu wystąpienia słowami: Marian jest wspaniałym ojcem, kocha Młodą najbardziej na świecie, brakowało mi jedynie formułki: marzę o pokoju na świecie, chcę założyć przedszkole integracyjne, a do udziału w tym konkursie namówiła mnie siostra.
Czarnowłosy Anioł stoi ubrany w czarną, zbyt dużą sukienkę, czarne buty i czarne rajstopy. Czarne rozpuszczone włosy trzyma puszczone luźno na plecach. Głowę trzyma wysoko, patrzy w oczy sądu odważnie, co chwila używając mądrych słów. Odpowiadając na pytania sądu udowadnia swoją elokwencję i opanowanie, odpowiadając na pytania mojej adwokat, stara się w każdym zdaniu podkreślić swoją wyższość i poniżyć drobną blondynkę siedzącą obok mnie. Ponieważ od prawie półtora roku nawet na nią nie spojrzałam, przestaję pisać, podnoszę głowę, podpieram brodę rękoma i patrzę. Nie wiem, czy to czuje, chociaż myślę że nawet to widzi kątem oka (robię to bardzo wymownym gestem), nie ma to dla mnie znaczenia. Jako matka trójki dzieci, mam bardzo podzielną uwagę. Jednym, 'utajonym' uchem słucham jej zeznań i notuję pytania, które potem zada adwokatka, drugim - skupiam się na patrzeniu. Odkrywam i słyszę coś, co w ciągu następnych trzech dni krystalizuje się i układa w obrazek, który... sądzę, że gdybym miała pisać scenariusz cudzego życia, już na tym etapie mogłabym bez problemu opisać, co zdarzy się dalej. Ale ponieważ cztery linijki tego scenariusza noszą nazwiska moje i dzieci, nie mam na to ochoty. Bo na tym etapie nie wiem jeszcze, czy- gdyby się zdarzył - to byłby mój scenariusz i przedłużyłabym z producentem kontrakt na grę w tym serialu.
Za każdym razem, kiedy syrena chce cos powiedzieć, zamiast słów widzę wydobywające się z jej ust baloniki. Na początku są małe, bo jakoś muszą się wydostać zamiast dźwięków, ale potem widzę, jak rosną, pęcznieją, stają się rozmiaru niemal jej głowy. Wydobywają się bezgłośnie jej otworu paszczowego i znaczą... dokładnie N.I.C. Słyszę, że każde zdanie dobierane jest i formułowane tak, żeby z jednej strony ukazać szeroki przestwór oceanu miłości i bezkresną Krainę Wielkich Łowów Szczęścia, z drugiej - żeby strzała polującego w Krainie Apacza dosięgła przede wszystkim mnie. Ale... siedzę, słucham, patrzę i widzę tylko... wylatujące z jej ust puste kolorowe balony (nawet nie wypełnione wodą) i ją. Dwa lata temu schowałabym się pod ziemię i uległa jej sukience, wyniosłości, wysokim, cienkim obcasom. Dziś ze zdziwieniem stwierdzam, że sukienka na niej wisi, ja wyglądam o niebo seksowniej w wąskich rurkach, szpilkach, błękitnej koszuli Mariana i prostym czarnym sweterku. Ze mimo, iż jestem o piec lat starsza, to nie powinna stawać obok mnie. Bo jest po prostu...stara! Czarna. I...co dziwne - a to pierwsza myśl, która przychodzi mi go głowy po spojrzeniu na nią - jest S.P.R.Ó.C.H.N.I.A.Ł.A! Nie wiem, skąd to nagłe skojarzenie, ale pierwszy rzut oka i widzę ciemny las, bagna i stare spróchniałe wewnątrz drzewo. Mam wrażenie, że gdybym w nie zapukała, głośny pusty dźwięk rozniósłby się po całym lesie.
Siedzę spokojnie i słucham. Łowię dźwięki, które nie maja znaczenia. Słucham słów, które mają bronić, a pogrążają i same rysują scenariusz mojego dalszego postępowania. Od czasu do czasu w tle dostrzegam Mariana. Siedzi sztywny, jakby kij mu w odwłok wsadzili. Jest spięty, szary na twarzy, zmęczony. Została z niego połowa, z dawnego powabu - już prawie nic. Mimo, jak zwykle, wyprasowanej koszuli, ładnego garnituru i zadbanych paznokci, nie miałabym ochoty teraz go nawet dotknąć. To nie odraza związana z okolicznościami i sprawą, z powodu której się tu spotkaliśmy. To raczej jego powierzchowność, która w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy stała się... marna. Tak, to dobre określenie. Marna i żałosna. Dumny i piękny Marian zmienił się w nerwowego, chudego, steranego, wychudzonego, podrygującego na sznurku drewnianego pajacyka.
Patrząc na tryskającą elokwencją rusałkę zastanawiałam się, ile jeszcze będzie trwał w tym stanie (bo dobry jest w kontrolowaniu swoich naturalnych potrzeb i odruchów) i powstrzyma naturalny w tych okolicznościach odruch wymiotny...
I nawet, co mnie przeraża (!) - zaczynam w jakiś sposób go żałować (!!!!). No bo próbuje to sobie wszystko wyobrazić. Ten dzień, kiedy człowiek się budzi. I albo trzeźwieje, albo - aby nie przyznać się do swojej słabości i tego, że się skrewiło - popełnia życiowe seppuku decydując się na połykanie wymiocin do końca życia....
Komentarze