Seba uświadomił mi dziś, że mam przejebane. Gadaliśmy o całej sytuacji ponad godzinę. Od początku wiedziałam, że potrzebuję do ogarnięcia tego wszystkiego jakiegoś rozsądnego, trzeźwo patrzącego na wszystko i mocno bezstronnego faceta. Twierdzi, że mam przejebane po całości. Że, co prawda, nie składa mu się w całej układance parę (nie moich) klocków, ale generalnie i po całości - przejebałam. Prochy chyba zaczynają wreszcie działać, bo ani razu w trakcie tej rozmowy się nie wkurzyłam, nie próbowałam bronić własnego zdania. Po prostu słuchałam. I próbowałam zrozumieć. I co ciekawe - znów - po kilku latach przerwy - oceniałam się, jakbym stała z boku i nie mówiła wcale o sobie... Tak, przejebałam. Tak, popełniłam dużo błędów. Tak, dużo w tym też afektu spowodowanego moja chorobą, ale i dużo mnie samej. Tak. Tak. Tak... Ale ani ja, ani on nie potrafiliśmy odpowiedzieć na pytanie, czemu nie dostałam szansy na udowodnienie, że chcę sie zmienić... Z listu do