Zostały 24 dni. 365 i 24 dni temu wydawało mi sie, że nie przeżyję ani sekundy dłużej. Przeżyłam. Jak każda z nas. Po prostu. Najpierw trzymałam się kurczowo wdechów i wydechów. Potem zaczęły dobiegać mnie głosy dzieci. Wtedy ratowała mnie świadomość tego, że nie mogę im dać zginąć z głodu. Odruchowo robiłam kanapki do szkoły. Raz na kilka dni zmuszałam się do wrzucenia do garnka mięsa i warzyw i stworzenia czegoś, co byłoby ciepłe i pozwoliło funkcjonować na kilka obiadowych sposobów przez kilka kolejnych dni. Potem poznałam Prawdę. I uwierzyłam. Tak naprawdę. Wdechy i wydechy stały się normą, mogłam więc zacisnąć swoje palce na burcie łodzi, która nie miała już nigdy przypłynąć, a zjawiła się znikąd praktycznie, w momencie kiedy nie miałam już nadziei na nic. Potem.... dzień po dniu. Mozolnie zaczęłam lizać rany. Czasami, jak zawsze, wdawało się zakażenie i już wygojone rejony znów się zaogniały i zaczynała się z nich sączyć ropa. Cierpliwie chodziłam do apteki.